> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 28 marca 2023

Świt X – New Mutants i X-Men, tom I – recenzja

Po latach posuchy w świecie mutantów w końcu się dzieje. Jonathan Hickman w „Rodzie X” i „Potędze X” zebrał niemal wszystkich mutantów na wyspę Krakoa. X-Men wszystkich generacji, ich przeciwnicy oraz liczne postaci niezrzeszone z żadnym zespołem połączyli siły, by razem zapewnić przetrwanie swego gatunku. W tym celu utworzyli własne państwo oraz stojącą na jego czele dwunastoosobową radę. Ta podjęła próby zawarcia stosunków dyplomatycznych i handlowych z pozostałymi krajami. Jednocześnie posiadacze genu X powołali służby bezpieczeństwa, monitorujące potencjalne zagrożenia i w razie co atakujące z wyprzedzeniem. Oczywiście niektórzy z mieszkańców Krakoi mają własne plany, które stawiają ponad dobrem ogółu. Jeszcze raz – dzieje się i to naprawdę sporo.



„X-Men” i „New Mutants” to pierwsze serie ze „Świata X”, które ukazują się na polskim rynku po rewolucji Hickmana. Obie historie wyszły zresztą spod ręki tego scenarzysty. Jednak sposób narracji jest w nich skrajnie różny. „X-Men” nie opowiada o przygodach konkretnego zespołu – w danym momencie takowy nie został jeszcze sformowany. Zamiast tego w każdym zeszycie Hickman raczy nas opowieściami z Krakoi, poszerzającymi naszą wiedzę o nowym państwie mutantów, i sygnalizuje nowe wątki. Rezultat jest… przytłaczający.

Hickman opracował niemal każdy szczegół nowego świata. Niestety, wiedzę o nim przekazuje nam przede wszystkim za pomocą prostej ekspozycji. Często kończy się zwykłym info dumpem i stronami suchego tekstu. Jeszcze gorzej, gdy takowy wkłada w dialogi. Nic dziwnego, że wątpliwości moralne, co do procedury wskrzeszania zmarłych (jeden z głównych wątków serii), wyraża Nightcrawler, najbardziej uduchowionego spośród wychowanków Charlesa Xaviera. Szkoda, że Kurt brzmi wtedy jak wypruty z charakteru podręcznik informacyjny. Tyczy się to zresztą większości postaci występujących w komiksie (a jest ich sporo). Niemal wszyscy mówią w podobny sposób, mają skłonność do długich monologów i mechanicznych dialogów.

Nie zmienia to jednak faktu, że pojawiają się wątki ciekawe, jak niejednoznaczna relacja Cyclopsa, Jean Grey i Wolverine’a, oraz intrygujące, jak tajemnica związana z Destiny, z jakiegoś powodu wciąż niewskrzeszoną żoną Mystique. Fani, śledzący od lat X-Men i inne serie z ich zakątka uniwersum Marvela, będą zachwyceni, jak bardzo scenarzysta czepie z bogatej historii mutantów. Oczywiście ta zaleta dla niektórych może okazać się ogromną wadą. Komiksy Hickmana nigdy nie były dobrym punktem startowym dla nowych czytelników, więc osoby niezaznajomione z wychowankami Xaviera poczują się zagubione. Jakby dezorientacji było mało, równolegle wychodziło kilka serii, a wydarzenia z jednej często rzutowały na drugą. Także np. o zamachu na Xaviera tylko usłyszymy, ale nie poznamy jego przebiegu.

„New Mutants” wydaje się serią o wiele przystępniejszą. Raz, że mamy konkretną historię. Dwa, że przygoda jest bardzo lekka, w przeciwieństwie do wydarzeń ukazanych w pierwszym tomie „X-Men”. Trzy, że dostajemy określoną, sympatyczną grupę bohaterów. Hickman wziął do zespołu stałych członków New Mutants – Moonstar, Sunspota, Karmę, Magik, Wolfsbane i Cyphera. Dołączył do nich jeszcze odrzuty z Generation X w postaci Chambera i Mondo. Tym samym dał szansę postaciom przebywającym dotychczas na drugim planie, by mogły zaprezentować się czytelnikom nowym i tym jako tako obeznanym ze światem X-Men.



W przeciwieństwie do opisywanej wcześniej serii w „New Mutants” bohaterowie nie zlewają się w jedną, pozbawioną charakteru masę. Ich przygoda jest pretekstowa, ale to interakcje między bohaterami ciągną lekturę. Na pierwszy plan wybija się Sunsopt, sympatyczny egocentryk o niewyparzonej gębie, który przemierza pół galaktyki, by spotkać kumpla. Jego relacja z przebywającym w imperium Shi’Ar Canonballem to bromance, jakiego potrzeba na coraz dłuższe wiosenne wieczory, w które z jakiegoś powodu sypie gęsty śnieg. Para przyjaciół przyćmiewa pozostałych, ale na szczęście każdy ma swój moment. Karma rozprawiająca się z olbrzymim kosmitą, Wolfsbane przywrócona do nastoletniego wieku i ciesząca się dobrą pogodą albo Chamber parzący najlepszą kawę świata, tylko po to, by ją powąchać – to momenty, w których serce rośnie.

W beztroski ton serii wpisują się rysunki Roda Reisa. Pełne kolorów, radosne, miejscami nawiązujące do prac Billa Sienkiewicza z dawnych perypetii drugiego pokolenia X-Men (przede wszystkim podczas transformacji Wolfsbane), cieszą oko do ostatniej strony. Wypadają także lepiej w porównaniu z „X-Men”. Tam większość zeszytów została narysowana przez Leinila Francisa Yu. Jego prace poznałem przy okazji „New Avengers” Briana Michaela Bendisa i tam zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Tyle że to była niekończąca się bijatyka. „X-Men” są natomiast o wiele bardziej statyczni, co uwydatnia wady rysownika – przede wszystkim umowne tła oraz fakt, że większość bohaterów można rozróżnić tylko po posturze i fryzurach, bo twarze mają niemal identyczne.

X-Men towarzyszą mi niemal od początku świadomego życia. Do dziś pamiętam rozkładówkę z wydanego przez TM-Semic ostatniego zeszytu „Sagi Mrocznej Phoenix”, przedstawiającej zespół Xaviera przed walką ze Strażą Imperialną Shi’Ar. Jasne, zaczynało się od Spider-Mana i Batmana, ale to właśnie X-Men skradli moje serce. W ostatnich latach czytałem każdą regularnie wychodzącą w naszym kraju serię o mutantach i prawie zawsze czułem, że nie ma na nich pomysłu. „Ród X/Potęga X” zapowiadały w tej kwestii znaczące zmiany. Po „X-Men” i przede wszystkim „New Mutants” po raz pierwszy od dawien dawna nie mogę doczekać się ich kolejnych przygód.



Komiksy z serii „Świt X” ukazują się nakładem wydawnictwa Egmont Polska.
Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: