Natalie
Portman ponownie startuje w wyścigu o złotą statuetkę Oscara dla
najlepszej aktorki pierwszoplanowej. W 2011 roku sukces zapewniła
jej rola w Czarnym łabędziu Darrena
Aronofsky'ego. Tym razem względy Akademii próbuje zaskarbić
sobie, portretując Pierwszą Damę, Jackie Kennedy, podczas żałoby
po śmierci męża.
Wydarzenia
napędzające akcję Jackie
Pablo Larraína rozgrywają się praktycznie poza kadrem,
jednak wszyscy doskonale je znamy – śmierć prezydenta Stanów
Zjednoczonych Johna F. Kennedy'ego mająca miejsce w Dallas w 1963
roku to historyczny fakt, który trudno przeoczyć. Larraín
skupia się na tytułowej postaci, pokazując ją w czterech okresach:
jako szczęśliwą mężatkę; w kilka chwil po zamachu; jako wdowę
przygotowującą się do pogrzebu oraz po przepracowaniu traumy, gdy
udziela wywiadu magazynowi Life. Właśnie
forma ustnego przekazu pozwala reżyserowi - podążającemu za
wywodem samej Jackie - mieszać porządki czasowe i komplikować
prostą narrację.
Wysiłki
te wydają się jednak daremne. Decyzja o ukazaniu żałoby Pierwszej
Damy po stracie męża miała może potencjał marketingowy, jednak
zawodzi jako podstawa fabuły, której zadaniem jest przykucie
i utrzymanie uwagi widza. Jackie
jest śmiertelnie nudna – przez 90 minut projekcji oglądamy bohaterkę
snującą się bez celu, podejmującą sprzeczne decyzje, na zmianę
popadającą w histerię i walczącą z własnymi myślami, nieobecną
dla świata zewnętrznego. Portret Pierwszej Damy, jaki wyłania się
z filmu Pablo Larraína, nie wzbudza sympatii ani współczucia
widza, potrafi natomiast zirytować i skłonić do zadania sobie
pytania: „skąd ten zachwyt?”.
Portman gra tu na jedną nutę,
trudno jednak, by było inaczej, skoro scenariusz poza krótkimi
retrospekcjami pokazuje jej bohaterkę wyłącznie podczas żałoby. Zniżony głos i drżące wargi raczej nie
zapewnią jej drugiej statuetki, tak jak nie potrafią uczynić z
niej na ekranie pełnokrwistej bohaterki, której losem
rzeczywiście byśmy się przejęli. Niespieszna narracja (sztucznie
dynamizowana przez elipsy czasowe) i statyczne ujęcia pogłębiają
wrażenie monotonii. Widzowi pozostaje więc podziwiać piękne
kostiumy i odliczać minuty do napisów końcowych.
W
jednej ze scen szwagier Jackie żałuje, że jego brat nie dokonał
równie wielkich czynów co Abraham Lincoln, zaś
wypowiedź kwituje stwierdzeniem o zapadającej w pamięć prezencji
rodziny Kennedych. Podobnie jest z filmem Larraína – z
seansu zapamiętamy głównie estetykę strony wizualnej,
ale na rewolucję w temacie biopiców
nie ma co liczyć.
5/10
1 komentarz:
W niektórych momentach gra Portman aż karykaturalna, zupełnie nie rozumiem prowadzenia aktorki. A obawiam się, że Oscar i tak właśnie jej przypadnie.
Film nie dość, że śmiertelnie nudny, to jeszcze uderza w przedziwne metafizyczne tony. Te aforyzmy przy ujęciach zachodu słońca naprawdę należało sobie i widzom darować.
Prześlij komentarz