> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

czwartek, 10 sierpnia 2017

Nowe Horyzonty 2017

Moja pierwsza wizyta na wrocławskim festiwalu Nowe Horyzonty to cztery dni, trzynaście obejrzanych filmów i dwa spotkania z twórcami, czyli Q&A. W przyszłym roku na pewno postaram się zostać dłużej, co w tym razem się nie udało, bo decyzja o wyjeździe została podjęta dość spontanicznie kilka dni przed festiwalem, co z kolei zaowocowało dość ograniczonym wyborem noclegu w przystępnej cenie. Tak czy owak, nawet cztery dni dostarczyły mnóstwa wrażeń, o których niżej.



Wybór seansów dostarczył mi sporo problemów. Tytułów multum, pobyt krótki, a budżet ograniczony. W dodatku po czwartym roku filmoznawstwa byłem nieco zmęczony slow cinema, które wałkowaliśmy na Kierunkach Filmu Współczesnego. Dlatego też, starałem się wybrać najbardziej fast wśród slow i celowałem, jeśli tylko się dało, w kino gatunkowe. Finalnie wyszedłem na tym zaskakująco dobrze, większość filmów mi się podobała (choć trudno szukać wśród nich jakichś objawień) i tylko raz trafiłem na slow, na którym trudno było wysiedzieć (argentyńska Zima Emiliano Torresa).

Festiwal zacząłem seansem Zwierząt Grzegorza Zglińskiego, opowieści zbudowanej na horrorowym gruncie, w której reżyser i scenarzysta (Jörg Kalt) mylą tropy i mnożą zagadki wręcz do przesady, ale potrafią też niejednokrotnie zaskoczyć widza absurdalnym poczuciem humoru. Plotka głosi, że Kalt umarł zanim zdążył wytłumaczyć Zglińskiemu, o co chodzi w jego tekście, stąd też widoczny w dziele chaos, brak rozwiązania i – podobno – 20 wersji montażowych. Ogląda się to dobrze, zwłaszcza jako swoistego rodzaju przegląd ulubionych motywów Davida Lyncha, ale jednak finał pozostawia pewien niedosyt. Ma się wrażenie, że jak na puzzle films, to Zwierzętom Zglińskiego brakuje kilku elementów układanki.

Zwierzęta

W podobnym tonie utrzymany jest survival horror Zabójcza ziemia z Australii. W pierwszej połowie trzyma w napięciu dzięki wymieszaniu porządków czasowych (dwie historie są montowane równolegle i dopiero po jakimś czasie widz orientuje się, że nie dzieją się w tym samym momencie), niestety, gdy tajemnica się wyjaśnia całość zmienia się w sztampową historię o ganianiu się z psychopatą po lesie. Nic, czego wcześniej byśmy już nie widzieli.

Na ten sam problem cierpią niestety inne festiwalowe filmy (choć nie zawsze jest to zarzut). Asura: Miasto szaleństwa - porządny, choć przepełniony wątkami, akcyjniak z Korei Południowej, momentami mocno B-klasowy, a momentami niepotrzebnie ambitny, by z tej B-klasy wyjść. Tak czy inaczej – finałowa krwawa jatka wynagradza pomniejsze potknięcia. Oryginalnością nie powalał także pełnometrażowy debiut Helene Hegemann pod tytułem Przetrąceni – bałaganiarski materiał o zbuntowanej nastolatce szukającej w świecie własnego miejsca.

Psychoza

Z kolei 78/52 to dokument o scenie prysznicowej w Psychozie Hitchcocka – jednej z najsłynniejszych scen w historii kina, kręconej przez tydzień z użyciem 78 ustawień kamery i liczącej 52 cięcia w zaledwie trzyminutowym metrażu. Ciężko powiedzieć o niej coś nowego, ale fascynacja bijąca od występujących w dokumencie twórców i krytyków sprawia, że całość ogląda się z uśmiechem na twarzy. Cenna jest również perspektywa tych, którzy zobaczyli tę scenę, gdy film wszedł do kin w 1960 roku. Najgorzej w całym materiale wypada Elijah Wood, który nie ma nic konstruktywnego do powiedzenia, rzucając na lewo i prawo „Awesome!” i „Cool!” z zachwyconą miną. Mimo wszystko, 78/52 to film, który warto zobaczyć, zwłaszcza jeśli jest się miłośnikiem Psychozy. Reżyser, Alexandre O. Philippe, pracuje obecnie nad książką i kolejnym dokumentem, który miałby pokazać scenę prysznicową z perspektywy nie filmowców i ludzi zajmujących się filmem, ale przedstawicieli innych kreatywnych zawodów. 

Na szczęście pozostałe tytuły potrafiły zaskoczyć. Nie jestem czarownicą głównie przez zabawę antropologiczną perspektywą – film na pograniczu fabuły i dokumentu opowiadający o małej dziewczynce uznanej przez lokalną społeczność za tytułową wiedźmę. Dzieckiem szybko zajmuje się szemrany biznesmen, który zabiera ją do obozu dla czarownic – od tego momentu dziewczynka będzie atrakcją turystyczną i kurą znoszącą złote jaja (biznesmen skorzysta z jej autorytetu jako wiedźmy by rozstrzygać różnego rodzaju spory, za co będzie sowicie wynagradzany; zaciągnie nawet dziewczynkę do telewizji i wmówi możniejszym od niego, że potrafi ona sprowadzić deszcz na wysuszone zambijskie bezdroża). W finale obraz Rungano Nyoni staje się zaskakująco przewrotny, a słodko - gorzkie zakończenie jest przepełnione ironią. Najciekawsze zaś wydaje się społeczne tło i ukazanie czarownic jako - z jednej strony - istot z dawnych wierzeń, które potrafią posługiwać się magią i wciąż wzbudzają strach, a z drugiej zabobonu, który dzisiejszy świat bezwzględnie skomercjalizował.

Nie jestem czarownicą

Zaskoczeniem festiwalu okazał się zbiór nowel pod wspólnym tytułem Quality Time. Niewiele brakowało, a seans bym zwyczajnie przegapił – impreza w Arsenale wcześniejszego wieczora skończyła się później niż późno i ledwo wstałem na poranny pokaz. Zupełnie nie byłem przygotowany na to, co czeka mnie na sali kinowej – różnorodność, tona absurdalnego humoru, wyraziste pomysły formalne i wzbudzająca szacunek konsekwencja to główne atuty Quality Time Daana Bakkera. Wystarczy wspomnieć, że pierwsza nowela to pulsujące kropki, narzekające na imprezę rodzinną, druga została w całości zrealizowana w „boskim” planie (rzut z góry na bohaterów, którzy są niemi, ich wypowiedzi możemy przeczytać w formie napisów pojawiających się na ekranie niczym komiksowe dymki), jest też historia człowieka porwanego przez kosmitów i podróż w czasie. Wątpliwości może wzbudzać ostatni z zaprezentowanych epizodów – najdłuższy i najbardziej zwyczajny, w który wkrada się lekka monotonia.

Powoli zbliżamy się do końca. Udało mi się kibicować znajomym podczas rozdania nagród i wyróżnień w konkursie im. Krzysztofa Mętraka, którą to ceremonię zwieńczył pokaz Mikrokosmosu, filmu wybranego przez tegorocznego laureata konkursu, Sebastiana Smolińskiego. Obejrzałem również Ghost Story Davida Lowery'ego – antyhorror szczególnie popularny wśród amatorów ciastai Moją siostrę, czyli hiszpański erotyk Pedro Aguilery o brzydkich skutkach podglądania i zakazanej kazirodczej miłości. Na sam koniec, tuż przed powrotem do Krakowa, wybrałem się na Przez ścianę – komedię romantyczną z Izraela, niestety opartą na powtarzaniu w kółko jednego żartu, co tym bardziej mnie zasmuciło, że poprzedni film reżyserki o chasydzkiej społeczności (Wypełnić pustkę) bardzo cenię.

Tak wyglądały moje cztery dni na Nowych Horyzontach. Trafiłem na filmy w większości dobre, wśród który próżno jednak szukać rzeczy wybitnych. Może wpłynął na to fakt, że najgłośniejsze tytuły (Haneke, Copolla, Östlund, Zwiagincew) intencjonalnie pomijałem – większość z nich trafi do normalnej dystrybucji, więc będę miał okazję zobaczyć je w późniejszym terminie. W ramach odpoczynku od festiwalowych seansów wybrałem się na przygody Valeriana, ale o tym postaram się napisać przez weekend na fanpage'u. W poniedziałek jadę do Zwierzyńca, już po raz trzeci, na Letnią Akademię Filmową. Po powrocie postaram się skrobnąć kilka słów. Filmowych wakacji, moi drodzy!

Brak komentarzy: