Strzeżcie się wszyscy, którzy wchodzicie do tego lasu nieskrępowanej wyobraźni. Tu sen i jawa idą w parze, wirując w szalonym tańcu, a fikcja jest motorem napędowym rzeczywistości, jej sercem bijącym w rozedrganym rytmie wrażeń. W “Smole” Piotra Marca, tym komiksowym garncu, w którym warzy się magiczny eliksir lynchowsko-burnsowskich fascynacji, miesza się niskie i wysokie, dobre i złe, ambitne i rozrywkowe. Tylko od czytelnika zależy, co wyciągnie z tych historii. Ci z Was, którzy oczekujecie linearnej fabuły, porzućcie wszelką nadzieję - spodziewajcie się niespodziewanego i przygotujcie się na opowieść o szkatułkowej strukturze, która potrafi nieźle zryć beret.
“Komiks w komiksie w ramach komiksu” (parafrazując pewną reżyserkę filmową, której nazwisko lepiej zapomnieć) przybiera tu formę wyzwania dla czytelnika. Zanurzonej w klimacie grozy i niesamowitości intertekstualnej zabawy. Równie intrygującej, co wymagającej - otwartości umysłu, skupienia, akceptacji porażki. Bo wykazałbym się ogromną pychą, twierdząc, że po lekturze “Smoła” dalej nie stanowi dla mnie zagadki. Mimo że kolejne strony chłonąłem z fascynacją, dając się porwać tej szalonej podróży przez wyobraźnię pojemniejszą niż moja własna, to nie jestem w stanie podjąć się rzeczowej oceny niniejszego tomu. Przynajmniej nie w kategoriach, do których jesteśmy przyzwyczajeni - czyli oceny poszczególnych elementów składowych scenariusza, jak trójkątowa struktura, wiarygodność fabularna, związki przyczynowo-skutkowe - bo “Smoła” wymyka się tym kategoriom.
To wielowątkowy materiał, zaprezentowany w epizodycznej formie, bawiący się chronologią i fabułami z różnych porządków, pozornie odległymi estetycznie i treściowo. Obok horroru psychologicznego mamy tu humorystyczne scenki rodzajowe - w swej językowej swadzie i naturalności przywodzące na myśl “Słodkich chłopaków”, poprzedni komiks autora; sceny dialogowe w samochodzie jak z offowego kina amerykańskiego; senne koszmary, traumy pogrzebane na cmentarzysku podświadomości; a nawet uproszczony komiks dziecięcy. Tropy kojarzone z innych dzieł (pop)kultury wymykają się tu prostemu naśladownictwu, a sama fabuła skręca w niezbadane, niebezpieczne rejony. Bywa zabawnie, ale częściej strasznie, brutalnie i nieprzyjemnie, a tytułowa smoła brudzi palce przy przewracaniu kolejnych stron, coraz mocniej oblepiając myśli.
Początkowy chaos poznawczy ustępuje miejsca zainteresowaniu, gdy stopniowo dajemy się porwać niezwykłemu, niepokojącym klimatowi, od którego można poczuć ciary, a komiks łapie swój rytm. Choć początkowo może się wydawać, że kolejne przeskoki tonalne i fragmenty innych opowieści są tu umieszczane losowo, to im bliżej końca, tym bardziej się to wszystko skleja w jakąś całość. Nie powiem, że spójną, ale na pewno nieprzypadkową, co uderza nas dopiero po skończeniu lektury. Tkwi w tym siła komiksu Marca - wielu przed nim poległo w usilnej próbie zaskoczenia odbiorcy. Ileż dzieł literackich, filmowych czy komiksowych mnożyło tajemnice, by na koniec nie umieć dopisać do nich satysfakcjonującego zakończenia.
To na szczęście nie ten przypadek, bo “Smoła”, choć jedyna w swoim rodzaju, oryginalnie uciekająca od łatwych porównań, to pozostaje szczera - ani przez moment nie miałem wrażenia, że Marzec osuwa się w pretensjonalność, próbuje mnie na siłę zaskoczyć albo chłodno kalkuluje, co mu się opłaci (co ma często odwrotny skutek, bo w formalnej perfekcji łatwo pogubić emocje). Tu przekaz płynie prosto z serducha - wydaje się, że to potrzeba wyrzucenia z głowy niepokojących obrazów napędza do tworzenia (choć to egoistyczne, bo po lekturze mogą zagnieździć się one w głowie czytelnika). Wykonanie zmiata z planszy - chwaliłem kreskę Marca, pisząc o “Czadzie”, więc, żeby się nie powtarzać, powiem tylko, że tu również jest kozacko. Dzięki lekturze “Smoły” zrozumiałem też koncepcję dorzucenia do “Czadu” kolorów - te właściwie wykorzystane w “Smole” nie tylko potęgują klimat, ale pomagają uporządkować poziomy opowieści, bowiem każda narracja cechuje się inną estetyką (co daje super efekt, gdy te się ze sobą mieszają).
Piotr Marzec w swoim drugim pełnometrażowym albumie serwuje czytelnikom srogi przelot - oryginalny, frapujący, testujący granice i kompetencje poznawcze odbiorcy. Tworzy opowieść kompletną, konceptualnie odważną i realizacyjnie dojrzałą, która jednocześnie jest bardzo inna od debiutu i nie ma potencjału, by “spodobać się wszystkim”. To tylko pokazuje, że to już twórca w pełni ukształtowany, na którego kolejne rzeczy trzeba czekać z zapartym tchem. Do “Smoły” będę z pewnością wracał, jak tylko najdzie mnie ochota na przeczesanie zwojów mózgowych - kto wie, co jeszcze odkryję w tej gęstej, nieprzeniknionej mazi.
9/10
Album “Smoła” Piotra Marca ukazał się nakładem wydawnictwa Kultura Gniewu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz