> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 25 maja 2015

Wywiad z Johnem Laymanem - "Nie możesz kontynuować serii, w której wszyscy giną" (Komiksowa Warszawa 2015)

Z Johnem Laymanem, autorem bestsellerowej serii „Chew” oraz „Batman: Detective Comics”, rozmawialiśmy o zabijaniu komiksowych postaci, pracy dla Image Comics, Robercie Kirkmanie i „Avatarze” Camerona.

 


Twoje opus magnum, czyli „Chew” bardzo mocno obraca się wokół tematyki kulinarnej. To przypadek czy faktycznie jesteś smakoszem?

Właściwie to nie, ale moja żona jest. Z genezą „Chew” łączy się taka historia: razem z i innymi miłośnikami komiksów często się zastanawialiśmy kto jest silniejszy, Hulk czy The Thing? Kto by wygrał, Batman czy Superman? Moja żona siadała z jej przyjaciółkami i rozważała co jest lepsze, masło czekoladowe czy olej z bzu? Często podsłuchiwałem takie rozmowy, które zainspirowały mnie do napisania tej historii.


Abstrahując od kulinarnej tematyki, w „Chew” mieszasz mnóstwo gatunków i często nie pasujących do siebie pomysłów. Traktowałeś ten tytuł jako poligon doświadczalny, na którym testowałeś wytrzymałość i granice czytelniczej wrażliwości? 

Rob [Guillory, rysownik „Chew” – przyp. autor] nie chciał robić serii wydawanej co miesiąc, bojąc się, że rysowanie tych samych bohaterów szybko mu się znudzi. Dlatego też moim zadaniem było tak urozmaicić scenariusz, by chciał ten komiks rysować w nieskończoność. Wydaje mi się, że osiągnąłem sukces. W „Chew” dlatego jest tak wiele rzeczy, by Rob nigdy nie wiedział, czego może się spodziewać z numeru na numer. To dla niego wyzwanie, ale jeszcze nigdy nie wymyśliłem czegoś, czego nie byłby w stanie narysować. To wspaniały artysta, radzi sobie ze scenami akcji i cichymi momentami, z emocjami i zachowaniem bohaterów, nie wszyscy rysownicy są tak wszechstronni. Jedyne co niezbyt mu wychodzi to rysowanie atrakcyjnych kobiet i on doskonale to wie. Jego „laski” zawsze wyglądają dziwnie, ale w ten świetny sposób, jak pozostałe postaci.


W „Chew” przełamujesz nie tylko gatunkowe konwencje ale też społeczne tabu. W sposób lekki i zabawny piszesz o homoseksualizmie, feministkach, polityce, fanatykach religijnych, Twoi bohaterowie są bardzo zróżnicowani rasowo. Z czego to wynika?

To dziwne, ponieważ jest tam bohater gej i to gej w związku małżeńskim, ale w Ameryce nikt nawet nie mrugnie z tego powodu. To pokazuje jak Stany zmieniły się w ciągu ostatnich 10 lat, bo inaczej poniósłby się hałas. Nikt nie narzeka, nikt nie komentuje. Homoseksualne postaci traktujemy tak jak wszystkie pozostałe, czyli niezbyt dobrze. Największym tabu był oczywiście kanibalizm, ale to przewodni temat „Chew” więc nie mogliśmy się z niego wycofać. Tony Chu to policjant-kanibal, który nienawidzi kanibalizmu, więc nie ma mowy o jego gloryfikowaniu.


„Chew” w Polsce ukazuje się dopiero od niedawna. W USA z kolei, za mniej więcej rok dotrze do finału. Nie myślisz o dalszej kontynuacji tej serii, albo długodystansowym spin-offie?

Nie możesz kontynuować serii, w której wszyscy giną. Oczywiście żartuję, ale nie planujemy niczego takiego. Nigdy nie mów nigdy, zwłaszcza jeśli za pięć lat możesz być spłukany i nie mieć za co spłacić kolejnej raty. Chcemy spróbować czegoś nowego. „Chew” trwa już siedem lat i będzie liczyło ok. 64 zeszyty (60 regularnej serii plus wydania specjalne, okolicznościowe). Czas na przerwę, chcemy ruszyć z nowymi projektami. Wszystkie moje ulubione historie są zakończone („Kaznodzieja”, „Scalped”), z jednej strony nie cierpisz tego, ale tak naprawdę dopiero wtedy są kompletne, mają początek, środek i koniec. Dlatego „Chew” musi się zakończyć.


Czy dalej będziesz pracował z Robem przy kolejnych projektach?

Zdecydowanie. Rob jest o wiele bardziej pracowity. Powiedział, że po skończeniu „Chew” zrobi sobie miesiąc przerwy. Ja zrobię sobie co najmniej rok wakacji i nie będę do niego pisał! Tworzymy zgrany zespół, doskonale się rozumiemy i ludzie chcą kupować nasze wspólne prace. Z drugiej strony musimy trochę od siebie odpocząć, zająć się własnymi sprawami. To trochę jak z powrotem ulubionego zespołu muzycznego na pamiątkową trasę, to duża sprawa. Jeśli co miesiąc dajemy wam wspólny komiks to traktujecie to jako coś naturalnego, jeśli jednak damy wam odczuć nasz brak to wrócimy z jeszcze większym hukiem. Miejmy nadzieję, że będzie to powrót z czymś naprawdę dobrym.


Jak „Chew” trafiło do Image Comics? Podobno miał z tym coś wspólnego Robert Kirkman?

To prawda. Nie jesteśmy przyjaciółmi na całe życie, ale lubimy się na tyle, że często rozmawiamy i Robert gorąco zachęcał mnie do pracy nad własną serią. Miałem zarys „Chew” i próbowałem nim zainteresować wszystkich, najbardziej Vertigo. Potrzebowałem pieniędzy, a oni płacili porządnie. Nigdy jednak nie podobało im się „Chew”, choć tym pomysłem „męczyłem” kolejnych redaktorów. Wtedy zdałem sobie sprawę, że szukam wydawcy nie mając rysownika. Siedziałem w tym biznesie od 15 lat, znałem wszystkich, zadzwoniłem do Erika Stephensona, redaktora Image Comics. Podobał mu się koncept, ale kazał mi szukać sobie rysownika na własną rękę. Roba znalazłem po jakichś 9-12 miesiącach. Pierwsze plansze jakie od niego dostałem były mroczne, szorstkie. Prawie go zwolniłem, bo podobały mi się cartoonowe rysunki na jego stronie, a nie to co mi przedstawił. Wszyscy mówili mu, żeby porzucił własny styl, a to było dokładnie to, czego potrzebowałem do „Chew”. Płaciłem mu za każdą planszę z własnej kieszeni i wkrótce mocno to odczułem. Zwróciłem się do Kirkmana, który zadzwonił do Erica (to jego wkład w powstanie „Chew”) i powiedział, jak bardzo mu się podoba nasz komiks. Potrzebowałem zachęty, Kirkman się zgodził, Stephenson się zgodził i nagle „Chew” zaczęło się ukazywać.


Kilkakrotnie pojawiały się plany na adaptację telewizyjną „Chew”. W końcu stanęło na serialu animowanym. Na jakim etapie jest obecnie produkcja?

Hollywood to bardzo powolna machina. Jestem cierpliwy. Jakieś 2 lata po tym, jak Showtime zrezygnowało z projektu, współpracowaliśmy z Kevinem Eastmanem (współtwórca TMNT) nad historią do magazynu „Heavy Metal”, którą następnie kupił gość z Hollywood. Po roku zaangażowano Stevena Yeuna (Glen z „The Walking Dead”) i Felicię Day do ról Tony’ego Chu i Emilii w adaptacji pierwszego tomu. Trwa poszukiwanie reszty obsady, wtedy rozpocznie się produkcja. Nie chcę się ekscytować dopóki nie zobaczę gotowego materiału. Jeśli adaptacja nie dojdzie do skutku to wciąż będę miał komiks, a kiedy będzie gotowa to będę bardzo szczęśliwy i może coś na tym zarobię.


Pisałeś m.in. Batmana, Gambita, Xenę, teraz Cyclopsa. A gdybyś miał okazję poprowadzić losy jakiegoś innego bohatera, kto by nim był?

Zawsze chciałem pisać przygody Plastic Mana. Sprzedałbym swoją wątrobę i wyciął żebro, a oni nie chcą mi na to pozwolić. Nigdy nie myślałem „Chcę pisać Scotta Pilgrima”, bo należy on do Bryana Lee O’Malley, chciałbym pisać Plastic Mana bo jest on własnością dużej firmy. Mógłbym iść do nich i zaproponować swoją wersję, ale gdybym poszedł do Mike’a Mignoli i powiedział, że mam historię o Hellboyu, to pewnie kazałby mi spadać, bo to jego postać. Chciałem kiedyś zrobić crossover „Chew” i „Revival”, ale autorzy i Rob nie byli zainteresowani tym pomysłem. Po prostu napisałem tę historię, by zobaczyli, że to może zadziałać, że będzie poza oficjalnym continuum. To był mój list miłosny do Tima Selleya i Mike’a Nortona, bo uwielbiam ich komiks. Teraz gdy już wspólnie zrobiliśmy ten crossover, wszystkie zasługi przypisuję sobie, bo nikt nie chciał wierzyć w ten projekt.


Jednym z fajniejszych Twoich tytułów z Marvela jest „Marvel Zombies vs. Army of Darkness”, gdzie mogłeś popisać się swoim poczuciem humoru. Gdyby nie ograniczały Cię redaktorskie uwagi i obowiązek trzymania się ustalonej wizji, poprowadziłbyś tę opowieść zupełnie inaczej?

Pracując dla Wielkiej Dwójki uczysz się pewnej sztuczki: jeśli chcesz mieć w komiksie coś, na co prawdopodobnie nie zezwolą redaktorzy musisz umieścić obok coś jeszcze bardziej skandalicznego. Wtedy zajmą się tą drugą rzeczą, nawet nie zauważając pierwszej. W „Marvel Zombies vs. Army of Darkness” co chwila umieszczałem coś oburzającego, by moje inny pomysły nie zostały wycięte, a oni zgadzali się na wszystko! Nie zmieniłbym w tym komiksie niczego – pozwolili mi wcisnąć tam Kaczora Howarda i Necronomicon! Jestem dumny z tej pozycji!


Krąży plotka, że maczałeś palce przy „Avatarze” Camerona.

To nieprawda! Jesteś drugą osobą, która mnie o to pyta! Mam przyjaciela i prawie każdego dnia nabijamy się z siebie na twitterze. Nawzajem zmieniamy sobie informacje na Wikipedii, wymyślając coraz bardziej absurdalne rzeczy. Kłamiemy i nikt nigdy tego nie poprawia! Lubimy patrzyć co się stanie, to bardzo zabawne. Zmieniał mi datę urodzenia, drugie imię i wymyślił całą tę sprawę, że pracowałem nad zwierzętami w „Avatarze” Camerona.


Sporo z Twoich projektów to komiksy na filmowych licencjach („Scarface”, „Godzilla”, „Aliens”). Interesujesz się kinem?

Jestem nerdem, który po prostu lubi popkulturę. Pisanie „Godzilli” to dla mnie to samo co pisanie historii superbohaterskich – zabawa z postaciami wymyślonymi przez kogoś innego. Wychowałem się na tych filmach, więc tworzenie takiego komiksu jest dla mnie tym samym co stworzenie nowego filmu o „Godzilli”. Nie wiem, czy jestem szczególnym miłośnikiem kina, po prostu lubię pewne postaci i historie.


Chciałbyś pisać scenariusze filmowe?

Nie. Coraz więcej komiksiarzy próbuje sił w przemyśle filmowym, ponieważ DC przeniosło się do Kalifornii, a Marvel stał się częścią Disneya. Całe życie chciałem pisać komiksy i ciągle tak jest. Gdy „Chew” okazał się sukcesem dostawałem propozycje z Hollywood, ale to nie moja broszka. Jestem scenarzystą komiksowym, nie filmowym i pewnie nigdy nie będę bogaty.


Rozmowa odbyła się podczas Festiwalu Komiksowa Warszawa 2015.

Brak komentarzy: