Ulokowane
w centrum Wrocławia Kino Nowe Horyzonty, gdzie w tym roku odbyła
się już siódma edycja American Film Festiwal, łączy w
sobie kameralna atmosferę kin studyjnych z wygodą multipleksów.
Dwupiętrowa kondygnacja to w sumie dziewięć przestronnych sal, w
których w tym roku puszczano filmy w pięciu blokach –
pierwszy zaczynał się najwcześniej o 9:45, ostatni najpóźniej
o 21. Filmy podzielono na trzynaście kategorii, wśród
których znalazły się między innymi: highlights
(produkcje szczególnie polecane uwadze publiczności przez
organizatorów), konkurs filmów fabularnych
spectrum, konkurs american docs czy retrospektywa Wima
Wendersa zbierająca filmy nakręcone przez niego w Ameryce. Większości projekcji towarzyszyły prelekcje, spotkania z
zaproszonymi gośćmi bądź dyskusje po seansie. Bogaty i różnorodny
program sprawił, że w pięć dni bez znużenia obejrzałem
dwadzieścia jeden filmów. I ciągle miałem ochotę na
więcej.
Festiwal
rozpocząłem seansem monumentalnego spaghetti westernu, gdyż
bilety na film otwarcia
(Paterson w reżyserii
Jima Jarmuscha) skończyły się jeszcze zanim zdążyłem ustawić
się w kolejce po karnet. Pewnego razu na Dzikim Zachodzie
(1968) Sergia Leone to jeden z moich ulubionych filmów, więc
zbyt głośno nie narzekałem, choć pewne uczucie zawodu pozostało
– wszak Paterson
zbiera rewelacyjne opinie. Wszystkie negatywne uczucia zniknęły w
mgnieniu oka, gdy tylko wielki kinowy ekran wypełniły otwierające film obrazy
opustoszałej stacji kolejowej na środku pustyni,
a do uszu doszła charakterystyczna muzyka Ennio Morricone. Na prawie
trzy godziny ponownie znalazłem się na Dzikim Zachodzie
fenomenalnie kadrowanym przez szerokokątny obiektyw, wśród
piachu, żaru i bezwzględnych rewolwerowców. Mimo że film
Leone oglądałem już kilka razy, wciąż jestem zachwycony jak
Włoch prowadzi akcję (ekspozycja i scena kulminacyjna to wzorowy
popis umiejętnie budowanego napięcia, ciarki na całym ciele
gwarantowane) i ogrywa przestrzeń – kamera (a tym samym widzowie)
znajdują się zawsze o krok za bohaterami. Gdy na scenie pojawia się
nowa postać albo ma miejsce ważne wydarzenie kamera najpierw
pokazuje nam reakcje ludzi, a dopiero potem pozwala nam zobaczyć na
własne oczy, co jest ich przyczyną. Dzięki temu - nawet mimo
prawie trzygodzinnego metrażu – film ogląda się z ciągłym
zainteresowaniem, czemu wtóruje scenariusz pełen dobrze
nakreślonych postaci i celnych dialogów nieoczekiwanie
naznaczonych szczyptą humoru.
Na
szczęście sytuacja, w której nie dostałem się na wybrany
seans powtórzyła się jeszcze tylko raz – przez własną
nieuwagę zapomniałem zapisać się na seans zamykający festiwal i
przegapiłem wyczekiwane Zwierzęta nocy
Toma Forda. W zamian poszedłem na seans - niespodziankę, czyli film
nagrodzony przez publiczność w konkursie spectrum.
Hunky Dory Michaela
Curtisa Johnsona opowiada o drag queen,
który musi przez kilka dni zajmować się kilkuletnim synem,
gdy matka chłopca znika w dziwnych okolicznościach. Z jednej strony
jest to ciekawy portret mężczyzny, któremu daleko do
wygrania konkursu na „ojca roku” postawionego w sytuacji bez
wyjścia i spojrzenie na niecodzienne środowisko w jakim się obraca
– nocny klub dla homoseksualistów, w którym co noc
występuje, odwiedziny u znajomych dilerów, prostytutek,
przyjaciół i byłych partnerów oraz partnerek dają
nam kompletny obraz złożony z wielu małych elementów. Tomas
Pais w głównej roli kreuje wiarygodną postać, której
tragizm ujmuje widza, mimo że niejednokrotnie jej zachowanie nas
odrzuca. Szkoda, że jako współscenarzysta Pais nie ucieka od
banalnych rozwiązań – dużo tu mowy o niespełnionych marzeniach,
życiu, które depcze wyobraźnię, a wszystko zmierza do
mdłego happy endu.
Najwidoczniej jestem odosobniony w tych odczuciach, bo Michael Curtis
Johnson opuścił Wrocław z 10 000 dolarów nagrody przyznanej
przez publikę.
Ucieszyłbym
się o wiele bardziej, gdyby konkurs spectrum
wygrał film Kicks
Justina Tippinga, będący dla mnie największym zaskoczeniem
festiwalu. Historia nastoletniego Brandona, któremu lokalny
gangster kradnie nowiusieńkie jordany została zbudowana na
osobistych doświadczeniach reżysera. Mocno osadzona w kulturze
osiedla opowieść przywodzi na myśl wczesne dokonania Spike'a Lee –
podobnie jak chociażby Rób, co należy (1989)
czy Ślepy zaułek (1995),
Kicks Tippinga
prezentuje tętniący życiem obraz blokowiska, w którym
bohaterowie mówią ulicznym slangiem. W przeciwieństwie do
filmów Lee, Kicks
jest o wiele bardziej efekciarskie, dynamiczny montaż doskonale
współgra z tłustymi bitami (na ścieżce dźwiękowej między
innymi 2Pac i Wu-Tang Clan, klasyka amerykańskiego rapu), a sama
historia niepozbawiona jest spektakularnych scen strzelanin czy
pościgów. Improwizowane dialogi i sporo naturalnego,
niewymuszonego humoru dodały temu debiutowi autentyzmu, zaś
towarzyszący Brandonowi astronauta - fałszywy anioł stróż
- nutę magicznego liryzmu i poszerzył pole do interpretacji. Forma
i treść idą w parze, a próba odzyskania wymarzonych butów
na zmianę wzrusza, bawi i podnosi ciśnienie.
Podczas
festiwalu zaprezentowano jeszcze dwa filmy o dojrzewających
czarnoskórych chłopcach. Jednak ani zaprezentowany
w sekcji festival favourites Moonlight
Barry'ego Jenkinsa, ani Morris
z Ameryki Chada Hartigana nie
zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Udało mi się
nadrobić dwa filmy Orsona Wellesa – pulpowego Pana
Arkadina (1955) z
komiksowo przerysowanym łotrem w roli tytułowej i
charakterystycznymi wellesowskimi ujęciami oraz Nieśmiertelną
historię (1968), adaptację
wybitnie niefilmowego opowiadania, pełną nadętych, literackich
dialogów i pozbawioną jakiegokolwiek ciekawego pomysłu
realizacyjnego. Aż trudno uwierzyć, że pod tym tytułem podpisał
się człowiek, który dał nam Dotyk zła
(1958) i inne arcydzieła.
Jeśli
po powrocie z Wrocławia mogę sobie czegoś życzyć, to chciałbym,
by Manchester by the Sea
Kennetha Lonergana i Christine
Antonio Camposa zostały obsypane nagrodami. To, co w głównych
rolach wyprawiają tam kolejno impulsywny Casey Affleck i tłumiona
przez otoczenie Rebecca Hall zasługuje na wszelkie nagrody i będę
srogo zawiedziony, jeśli te najważniejsze się nie posypią.
Manchester... jest w
moim odczuciu najlepszym filmem festiwalu. Kompletnym, spełnionym, z
zaskakującą lekkością opowiadającym poważną historię, gdzie
humor w naturalny sposób miesza się z dramatem, a widz sam
będzie zaskoczony gdy wybuchnie gromkim śmiechem, by po chwili
ukradkiem otrzeć łzę wzruszenia. To jeden z tych filmów,
które warto obejrzeć więcej niż raz – przy powtórnym
seansie, mając odpowiednią „przedwiedzę”, zupełnie inaczej
spojrzymy na głównego bohatera i całą sytuację
przedstawioną na ekranie. Niezwykle mądra i przemyślana rzecz,
która zostaje z widzem jeszcze długo po napisach końcowych.
Pierwsza
wizyta na American Film Festival okazała się przyjemnym i cennym
doświadczeniem. Choć nie zgodzę się z popularną wśród
moich znajomych opinią głoszoną przed wyjazdem, że „na AFF nie
ma złych filmów”, to muszę uczciwie przyznać, że jest
sporo świetnych. Zdarzyły się koszmarki (Yoga Hosers,
najgorszy film w karierze mego ukochanego Kevina Smitha –
pamiętamy, choć wolelibyśmy zapomnieć!), trafiło się kilka
przeciętniaków (Morris z Ameryki czy
niepozbawiony uroku, choć
zrobiony od linijki Plan Maggie Rebeki
Miller), jednak w większości dobór filmów okazał się
satysfakcjonujący, a kilku tytułom poświęcę chyba osobne teksty.
Festiwale filmowe to nie tylko siedzenie ciurkiem w sali kinowej, ale
również znajomi – pod tym względem nie mogę oczywiście
narzekać, choć klub festiwalowy przy Placu Solnym okazał się
miejscem mało przyjaznym dla festiwalowej braci – duszny,
zdecydowanie za mały jak na taką liczbę ludzi i z odstraszającymi
cenami (przynajmniej na studencką kieszeń, choć to w centrum
Wrocławia standard). Sama organizacja nie pozostawiała nic do
życzenia, właściwie bez problemów dało się dostać bilety
na każdy interesujący seans, nie zdarzały się obsuwy, a prelekcje
i dyskusje po seansach były prowadzone profesjonalnie. Na koniec
wstydliwe wyznanie: nie obejrzałem żadnego dokumentu. Nadrobię w
przyszłym roku. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz