> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 2 listopada 2016

Relacja: 7. American Film Festival - Wrocław 2016

Ulokowane w centrum Wrocławia Kino Nowe Horyzonty, gdzie w tym roku odbyła się już siódma edycja American Film Festiwal, łączy w sobie kameralna atmosferę kin studyjnych z wygodą multipleksów. Dwupiętrowa kondygnacja to w sumie dziewięć przestronnych sal, w których w tym roku puszczano filmy w pięciu blokach – pierwszy zaczynał się najwcześniej o 9:45, ostatni najpóźniej o 21. Filmy podzielono na trzynaście kategorii, wśród których znalazły się między innymi: highlights (produkcje szczególnie polecane uwadze publiczności przez organizatorów), konkurs filmów fabularnych spectrum, konkurs american docs czy retrospektywa Wima Wendersa zbierająca filmy nakręcone przez niego w Ameryce. Większości projekcji towarzyszyły prelekcje, spotkania z zaproszonymi gośćmi bądź dyskusje po seansie. Bogaty i różnorodny program sprawił, że w pięć dni bez znużenia obejrzałem dwadzieścia jeden filmów. I ciągle miałem ochotę na więcej.



Festiwal rozpocząłem seansem monumentalnego spaghetti westernu, gdyż bilety na film otwarcia (Paterson w reżyserii Jima Jarmuscha) skończyły się jeszcze zanim zdążyłem ustawić się w kolejce po karnet. Pewnego razu na Dzikim Zachodzie (1968) Sergia Leone to jeden z moich ulubionych filmów, więc zbyt głośno nie narzekałem, choć pewne uczucie zawodu pozostało – wszak Paterson zbiera rewelacyjne opinie. Wszystkie negatywne uczucia zniknęły w mgnieniu oka, gdy tylko wielki kinowy ekran wypełniły otwierające film obrazy opustoszałej stacji kolejowej na środku pustyni, a do uszu doszła charakterystyczna muzyka Ennio Morricone. Na prawie trzy godziny ponownie znalazłem się na Dzikim Zachodzie fenomenalnie kadrowanym przez szerokokątny obiektyw, wśród piachu, żaru i bezwzględnych rewolwerowców. Mimo że film Leone oglądałem już kilka razy, wciąż jestem zachwycony jak Włoch prowadzi akcję (ekspozycja i scena kulminacyjna to wzorowy popis umiejętnie budowanego napięcia, ciarki na całym ciele gwarantowane) i ogrywa przestrzeń – kamera (a tym samym widzowie) znajdują się zawsze o krok za bohaterami. Gdy na scenie pojawia się nowa postać albo ma miejsce ważne wydarzenie kamera najpierw pokazuje nam reakcje ludzi, a dopiero potem pozwala nam zobaczyć na własne oczy, co jest ich przyczyną. Dzięki temu - nawet mimo prawie trzygodzinnego metrażu – film ogląda się z ciągłym zainteresowaniem, czemu wtóruje scenariusz pełen dobrze nakreślonych postaci i celnych dialogów nieoczekiwanie naznaczonych szczyptą humoru.


Na szczęście sytuacja, w której nie dostałem się na wybrany seans powtórzyła się jeszcze tylko raz – przez własną nieuwagę zapomniałem zapisać się na seans zamykający festiwal i przegapiłem wyczekiwane Zwierzęta nocy Toma Forda. W zamian poszedłem na seans - niespodziankę, czyli film nagrodzony przez publiczność w konkursie spectrum. Hunky Dory Michaela Curtisa Johnsona opowiada o drag queen, który musi przez kilka dni zajmować się kilkuletnim synem, gdy matka chłopca znika w dziwnych okolicznościach. Z jednej strony jest to ciekawy portret mężczyzny, któremu daleko do wygrania konkursu na „ojca roku” postawionego w sytuacji bez wyjścia i spojrzenie na niecodzienne środowisko w jakim się obraca – nocny klub dla homoseksualistów, w którym co noc występuje, odwiedziny u znajomych dilerów, prostytutek, przyjaciół i byłych partnerów oraz partnerek dają nam kompletny obraz złożony z wielu małych elementów. Tomas Pais w głównej roli kreuje wiarygodną postać, której tragizm ujmuje widza, mimo że niejednokrotnie jej zachowanie nas odrzuca. Szkoda, że jako współscenarzysta Pais nie ucieka od banalnych rozwiązań – dużo tu mowy o niespełnionych marzeniach, życiu, które depcze wyobraźnię, a wszystko zmierza do mdłego happy endu. Najwidoczniej jestem odosobniony w tych odczuciach, bo Michael Curtis Johnson opuścił Wrocław z 10 000 dolarów nagrody przyznanej przez publikę.


Ucieszyłbym się o wiele bardziej, gdyby konkurs spectrum wygrał film Kicks Justina Tippinga, będący dla mnie największym zaskoczeniem festiwalu. Historia nastoletniego Brandona, któremu lokalny gangster kradnie nowiusieńkie jordany została zbudowana na osobistych doświadczeniach reżysera. Mocno osadzona w kulturze osiedla opowieść przywodzi na myśl wczesne dokonania Spike'a Lee – podobnie jak chociażby Rób, co należy (1989) czy Ślepy zaułek (1995), Kicks Tippinga prezentuje tętniący życiem obraz blokowiska, w którym bohaterowie mówią ulicznym slangiem. W przeciwieństwie do filmów Lee, Kicks jest o wiele bardziej efekciarskie, dynamiczny montaż doskonale współgra z tłustymi bitami (na ścieżce dźwiękowej między innymi 2Pac i Wu-Tang Clan, klasyka amerykańskiego rapu), a sama historia niepozbawiona jest spektakularnych scen strzelanin czy pościgów. Improwizowane dialogi i sporo naturalnego, niewymuszonego humoru dodały temu debiutowi autentyzmu, zaś towarzyszący Brandonowi astronauta - fałszywy anioł stróż - nutę magicznego liryzmu i poszerzył pole do interpretacji. Forma i treść idą w parze, a próba odzyskania wymarzonych butów na zmianę wzrusza, bawi i podnosi ciśnienie.

Podczas festiwalu zaprezentowano jeszcze dwa filmy o dojrzewających czarnoskórych chłopcach. Jednak ani zaprezentowany w sekcji festival favourites Moonlight Barry'ego Jenkinsa, ani Morris z Ameryki Chada Hartigana nie zrobiły na mnie szczególnego wrażenia. Udało mi się nadrobić dwa filmy Orsona Wellesa – pulpowego Pana Arkadina (1955) z komiksowo przerysowanym łotrem w roli tytułowej i charakterystycznymi wellesowskimi ujęciami oraz Nieśmiertelną historię (1968), adaptację wybitnie niefilmowego opowiadania, pełną nadętych, literackich dialogów i pozbawioną jakiegokolwiek ciekawego pomysłu realizacyjnego. Aż trudno uwierzyć, że pod tym tytułem podpisał się człowiek, który dał nam Dotyk zła (1958) i inne arcydzieła.


Jeśli po powrocie z Wrocławia mogę sobie czegoś życzyć, to chciałbym, by Manchester by the Sea Kennetha Lonergana i Christine Antonio Camposa zostały obsypane nagrodami. To, co w głównych rolach wyprawiają tam kolejno impulsywny Casey Affleck i tłumiona przez otoczenie Rebecca Hall zasługuje na wszelkie nagrody i będę srogo zawiedziony, jeśli te najważniejsze się nie posypią. Manchester... jest w moim odczuciu najlepszym filmem festiwalu. Kompletnym, spełnionym, z zaskakującą lekkością opowiadającym poważną historię, gdzie humor w naturalny sposób miesza się z dramatem, a widz sam będzie zaskoczony gdy wybuchnie gromkim śmiechem, by po chwili ukradkiem otrzeć łzę wzruszenia. To jeden z tych filmów, które warto obejrzeć więcej niż raz – przy powtórnym seansie, mając odpowiednią „przedwiedzę”, zupełnie inaczej spojrzymy na głównego bohatera i całą sytuację przedstawioną na ekranie. Niezwykle mądra i przemyślana rzecz, która zostaje z widzem jeszcze długo po napisach końcowych.

Pierwsza wizyta na American Film Festival okazała się przyjemnym i cennym doświadczeniem. Choć nie zgodzę się z popularną wśród moich znajomych opinią głoszoną przed wyjazdem, że „na AFF nie ma złych filmów”, to muszę uczciwie przyznać, że jest sporo świetnych. Zdarzyły się koszmarki (Yoga Hosers, najgorszy film w karierze mego ukochanego Kevina Smitha – pamiętamy, choć wolelibyśmy zapomnieć!), trafiło się kilka przeciętniaków (Morris z Ameryki czy niepozbawiony uroku, choć zrobiony od linijki Plan Maggie Rebeki Miller), jednak w większości dobór filmów okazał się satysfakcjonujący, a kilku tytułom poświęcę chyba osobne teksty. Festiwale filmowe to nie tylko siedzenie ciurkiem w sali kinowej, ale również znajomi – pod tym względem nie mogę oczywiście narzekać, choć klub festiwalowy przy Placu Solnym okazał się miejscem mało przyjaznym dla festiwalowej braci – duszny, zdecydowanie za mały jak na taką liczbę ludzi i z odstraszającymi cenami (przynajmniej na studencką kieszeń, choć to w centrum Wrocławia standard). Sama organizacja nie pozostawiała nic do życzenia, właściwie bez problemów dało się dostać bilety na każdy interesujący seans, nie zdarzały się obsuwy, a prelekcje i dyskusje po seansach były prowadzone profesjonalnie. Na koniec wstydliwe wyznanie: nie obejrzałem żadnego dokumentu. Nadrobię w przyszłym roku. Do zobaczenia!

Brak komentarzy: