> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

sobota, 2 lutego 2019

Mad Max: Na drodze gniewu - recenzja


Seria George’a Millera długo szukała własnej tożsamości. Zaczęło się od brutalnego, policyjnego kina samochodowego poruszającego motyw zemsty, które w drugiej części cyklu przeszło w archetypiczne z dzisiejszego punktu widzenia post-apo, by następnie wymieszać tę stylistykę z Kinem Nowej Przygody spod znaku Spielberga i Lucasa w (niemal) familijnym wydaniu dla całej rodziny. Dzięki swej niejednoznaczności, rewolucyjnej wizji pustynnego świata po apokalipsie, wyraźnej nutce szaleństwa i charyzmatycznemu bohaterowi trylogia Millera ma dziś status kultowej. Na drodze gniewu zbiera wszystkie najlepsze elementy poprzedników i zgodnie z dzisiejszymi standardami podnosi je do potęgi – świat Mad Maxa jeszcze nigdy nie był tak szalony.



Nowym przygodom Maxa najbliżej do środkowej części oryginalnej trylogii, czyli Wojownika szos. Prosta fabuła, gęsty post-apokaliptyczny klimat i czysta akcja. Co już znamienne dla serii widz zostaje wrzucony praktycznie w środek historii – nie ma czasu na introdukcję, przedstawienie świata czy bohaterów. Wszystko dzieje się w biegu, nic nie jest podane na tacy, informacje musimy zbierać w trakcie seansu, zauważać szczegóły, które budują obraz świata. A jest to świat brutalny i zniszczony. Max trafia do Cytadeli rządzonej twardą ręką przez Wiecznego Joe (wciela się w niego znany z pierwszej części Hugh Keays-Byrne), który dysponuje sporymi zasobami wody pitnej, co daje mu niebagatelną przewagę nad mieszkańcami tego pustynnego krajobrazu. Z wyjątkiem jednorękiej Furiosy, wszyscy podwładni czczą go niczym boga. Ona postanawia odebrać mu coś bardzo wartościowego, cenniejszego niż woda. Rozpoczyna się pościg, w którego sam środek trafia Max.

Mad Max: Na drodze gniewu zachwyca rozmachem, choreograficzną precyzją i tempem. Akcja praktycznie nie ustaje, wydarzenia pędzą przed siebie w szalonej galopadzie, a bohaterowie nie mają dłuższej chwili wytchnienia w swej ucieczce. Gonią za złudną obietnicą lepszego życia, raz po raz wymykają się śmierci by finalnie zderzyć się z brutalną prawdą o parszywym świecie, w jakim przyszło im żyć. Są zdani na siebie, zmuszeni do nieustanej przemocy i słuchania zwierzęcych instynktów. W tak brutalnym i nieprzyjaznym świecie nie ma miejsca na słowa – Miller ogranicza dialog do minimum. Stawia na uniwersalny język spod znaku twardych pięści i szybkich ciosów, gry pozbawionej zasad, walki z wykorzystaniem dosłownie wszystkiego i do ostatniej kropli krwi. Broń palna, noże, miotacze ognia a nawet ząb są tu przedmiotami, dzięki którym można zyskać przewagę - i przeżyć - albo zginąć.


Max to postać kultowa i ciężko sobie wyobrazić w jego roli kogoś innego niż Mel Gibson (podobnie jest z Indianą Jonesem, choć Chris Pratt to najlepszy wybór – wybaczcie dygresję). Tom Hardy sprawdza się jednak doskonale jako australijski exglina – milczący, pozbawiony złudzeń i dręczony wyrzutami sumienia. Oszczędna mimika, powściągliwe gesty, ściszony głos, a z drugiej strony siła i szybkość, dzikość i niepohamowana brutalność w walce. To stary, dobry Max w zniszczonej, skórzanej kurtce.

Partneruje mu obcięta na krótko, pomalowana w wojenne barwy Charlize Theron jako Furiosa. To ona gra pierwsze skrzypce i jest najciekawszą postacią w filmie Millera. Napędzana szlachetnymi pobudkami, szczerą wiarą w lepsze jutro, popychana do działania przez wspomnienia z dzieciństwa wzbudza prawdziwe emocje. Chłodna, kalkulująca, niewątpliwie twarda kobieta ukształtowana przez post-apokaliptyczny świat jest jednocześnie wrażliwa, skora do zaskakującej czułości.


Na drugim planie brylują okropnie przerysowane czarne charaktery. Prym wiedzie oczywiście Wieczny Joe z zastępami swych fanatycznych wyznawców. Postaci zostały jakby wyciągnięte z tanich, pulpowych komiksów sprzed lat. Dzięki kampowej stylistyce są jednocześnie przerażające i zabawne, nieprzewidywalne. Tak jak sam film – choć mógłbym narzekać na względne uproszczoną fabułę, to bogactwo pomysłów nie pozwala mi powiedzieć o niej złego słowa. Miller z duetem scenarzystów wciskają tu dosłownie wszystko, co tylko przyjdzie im na myśl, a - co zaskakujące – wszystko tu idealnie pasuje. Pomysły, przy których można złapać się za głowę wypełniają ekran, widz z niedowierzaniem patrzy na to, co się dzieje i szeroko się uśmiecha. Bo w tym szaleństwie jest metoda i sporo komediowego potencjału.

Cała fabuła to jeden wielki pościg – nic dziwnego, że samochody i motory są tu fetyszyzowane. Podrasowane, przerobione na post-apokaliptyczną modłę śmiercionośne maszyny napędza w równej mierze drogocenna benzyna, co gniew kierowców. Projekty niektórych z nich wzbudzają prawdziwy zachwyt, zaś ryk silników może przyprawić o ciarki. To praktycznie nieme widowisko jest okropnie głośne, słychać każde dociśnięcie gazu, każde zwiększenie obrotów i redukcję biegów. Dźwięk jest doskonale zsynchronizowany z obrazem, zaś wrażenia dopełniają mocne rockowe brzmienia na ścieżce dźwiękowej, za które odpowiada Junkie XL.


Nowy Mad Max to również film piękny, bardzo malowniczy – nie sposób nie wspomnieć o zdjęciach Johna Seale’a. Pustynne krajobrazy, monochromatyczna paleta barw, wśród której przeważają ostre pomarańcze i chłodne błękity budują niesamowity klimat już od pierwszych minut. Majstersztykiem jest sekwencja, w której bohaterowie trafiają w serce piaskowej burzy.

George Miller po trzydziestu latach, jakie minęły od premiery Pod kopułą gromu, znalazł wreszcie złoty środek. Wybuchowa mieszanka szaleństwa z nieustanną akcją sprawia, że ten siedemdziesięcioletni twórca trafia do pierwszej ligi współczesnych reżyserów tzw. kina przesady. Nie jest to jednak styl do jakiego przyzwyczaił nas choćby Michael Bay – film Millera jest pod tym względem przemyślany, finezyjny, akcja tylko z pozoru jest chaotyczna. Mówi się już o dwóch kolejnych częściach, które dopełnią nowej trylogii oraz o animowanym prequelu o Furiosie (który miał trafić do filmu w formie prologu). Oby Miller wytrzymał narzucone sobie tempo.

Owacja na stojąco na festiwalu w Cannes każe wysnuć wniosek, że nawet wybredni kinofile hołdujący kinu artystycznemu są już zmęczeni, pragną czystej rozrywki. A Mad Max: Na drodze gniewu to rozrywka na najwyższym poziomie. Byłoby szkoda, gdybyście ominęli tę jakże fascynującą przejażdżkę po zakurzonych bezdrożach.



Recenzja została napisana przedpremierowo w 2015 roku dla bloga cdp.pl i tam pierwotnie opublikowana. 

Brak komentarzy: