> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 27 listopada 2019

Ex Machina, tomy 2-5 - recenzja


Superbohater politykiem? Kto pamięta kadencję Tony’ego Starka w roli sekretarza obrony, ten może syknąć z powątpiewaniem (w skrócie: wyszło bardzo źle). I wtedy wjeżdża Mitchell Hundred. Nie jest to wejście w rodzaju „cały na biało”, bo jak przekonał się on w pierwszym tomie swych przygód, służba publiczna stanowi często większe wyzwanie, niż superbohaterzenie na cały etat.



Dawny Great Machine, a teraz burmistrz Nowego Jorku, w drugim tomie swych przygód mierzy się między innymi ze swoim naśladowcą i zagrożeniem terrorystycznym, a także prywatnymi demonami – mroczną tajemnicą rodzinną oraz wspomnieniem pierwszego napotkanego superzłoczyńcy. Jego wszystkie perypetie wpisane są w dyskurs polityczny Stanów Zjednoczonych w pierwszych latach XXI wieku.

Pierwszy numer „Ex Machiny” ukazał się w 2004 roku. Zapoznając się z komiksem dziś, prawie piętnaście lat po jego debiucie, doceniam, jak dobrze scenarzysta Brian K. Vaughan uchwycił kwestie, które są aktualne także dzisiaj. Strach przed terroryzmem, wątek przywodzący temat ofiar śmiertelnych policyjnych interwencji – wszystko to znajduje się w recenzowanym tomie. Jednocześnie Hundred, prywatnie idealista, kilkukrotnie przekonuje się, że polityka to nie bycie superbohaterem. W trykotowym życiu podział ról jest prosty: jest ten dobry, jest ten zły. Natomiast jako burmistrz zmuszony jest on operować na różnych poziomach szarości, często kwestionując swoje prywatne poglądy.

„Ex Machina” trzyma poziom, ba, wydaje się nawet polepszać z każdym rozdziałem. Vaughan postawił tym razem na bardziej przyziemne zagrożenia (poza ostatnią historią), dał także więcej do roboty postaciom z drugiego planu – przede wszystkim agentowi Bradbury’emu i Kremlowi. Ich wątek zawiera zresztą całkiem zabawny metakomentarz tyczący się superbohaterów i ich następców (szczegółów oczywiście nie mogę tutaj zdradzić).

8/10

Mówi się, że nie ważne jak ktoś zaczyna. Ważne jak kończy. Porzekadło to nijak ma się do twórczości Briana K. Vaughana. Scenarzysta rozpoczyna swoje serie intrygująco, ich finał z reguły jest satysfakcjonujący, ale środek to często sztucznie przedłużające serię wypełnienie. Tak jest też w wypadku „Ex Machiny”.

Oczywiście jest to wypełnienie o wiele lepiej zrealizowane od wchodzących nawet na naszym rynku niekończących się superbohaterskich telenowel. Niemniej po tej serii oczekuję czegoś więcej. Nie jest też tak, że historia nie zostaje zupełnie popchnięta do przodu. Dostajemy kilka poszlak i parę ważnych retrospekcji. Ale zmieściłyby się one w maksymalnie połowie tego tomu. Większą część zajmują rozterki Mitchella Hundreda, byłego superbohatera, który został burmistrzem Nowego Jorku.

Bohater duma nad ogólnym pojęciem sprawiedliwości, zalegalizowaniem marihuany i podobnymi sprawami. Z drugiej strony jego dawny mentor Kreml wciąż knuje. I z tego dumania, i z knucia nic za bardzo nie wynika. Najbardziej boli, gdy Vaughan wprowadza małą rewolucję – w pewnym momencie Hundred traci swoje moce porozumiewania się z maszynami. To, co byłoby fajnym punktem wyjścia na stroy arc, zostaje ograniczone do „problemu miesiąca” i kończy się zanim na dobre zacznie.

Narzekam, ale „Ex Machina” to wciąż przyjemna lektura. Rysunki są bardzo schludne (jak ostatnio), Vaughan rozwadnia fabułę i gubi rytm, ale na szczęście dialogi wciąż trzymają poziom, a postaci zachowują wedle logiki zgodnej z poprzednimi częściami serii. Jeśli wcześniej „Ex Machina” nie przypadła Wam do gustu, ten tom Was nie przekona. Jeśli jednak śledzicie z ciekawością przygody Hundreda, wiedzcie, że numer trzeci jest najmniej udany z dotychczas wydanych. Ale patrząc na poprzednie tytuły Vaughana, wnioskuję, że kolejne będą tylko lepsze, a w finale powróci on do poziomu początkowego.

7/10

„Ex Machina” ukazuje się nakładem wydawnictwa Egmont.


Po przeczytaniu czwartego tomu „Ex Machiny” chciałoby się powiedzieć: „typowy Vaughan”. Scenarzysta ma fajne pomysły, ale często nie potrafi ich rozwinąć. I nawet jeśli finał jest solidny, to środek często zajmuje średniej jakości zapychacz. Tak najkrócej można określić przygody burmistrza Hundreda z czwartego i jednocześnie przedostatniego tomu „Ex Machiny”.

Niby dzieje się całkiem sporo. Hundred leci do Watykanu spotkać się z papieżem i przy okazji udaremnia zamach na jego życie, mierzy się z wypisującą niepoprawne hasła kaskaderką, czyni ważne kroki w swojej karierze politycznej oraz ujawnia kawałki historii ze swojej superbohaterskiej przeszłości.

Wszystko sprawia jednak wrażenie materiału na maksymalnie trzy-cztery zeszyty i rozwleczonego na dziesięć. A takie zabiegi znajdują się niebezpiecznie blisko szkoły pisania późnego Briana Michaela Bendisa. Całość kończy w teorii humorystyczny zeszyt, w którym komiksowe odpowiedniki twórców spotykają Hundreda i rozmawiają o realizacji potencjalnego komiksu o nim. Dowcip udaje się raczej średnio, a ciągnięcie go przez cały zeszyt skutecznie go dobija.

Czwarty tom „Ex Machiny” to nie tyle zawód, ile spodziewany spadek formy. Po prostu „typowy Vaughan”. Na szczęście przy zamykaniu historii scenarzysta zwykł łapać wiatr w żagle. Dam mu więc szanse i sięgnę po piąty tom przygód burmistrza Hundreda. Nie mam jednak większych oczekiwań.

5/10





W ostatnim tomie „Ex Machiny” kumulują się wszystkie dotychczasowe kłopoty Hundreda, poznajemy także kolejny przystanek jego politycznej drogi. Niestety, oba główne wątki nie są rozwiązane w satysfakcjonujący sposób. Geneza mocy protagonisty oraz głównego zagrożenia nie są zbyt odkrywcze. Zasygnalizowane zostaje także przyszłe niebezpieczeństwo jakby żywcem wyrwane z przeciętnej opowieści obrazkowej. 

Brian K. Vaughan w pewnym momencie zaznacza, że Hundred jest maniakiem komiksów superbohaterskich. Gdyby okazało się, że końcowe wizje mogą być majakami wynikającymi z jego złego stanu i powielania konwencji, którą za dziecka powielał sto razy – wtedy mogłoby być lepiej. Niestety, scenarzysta nie zostawia furtki na żadne interpretacje, a wątek fanostwa protagonisty ostatecznie pozostaje niewykorzystany. 

Polityka w większości tomu zostaje sprowadzona do kilku nudnawych i o wiele za długich rozmów o kwestiach ideologicznych. Finał stawia Hundreda obok prawdziwych postaci amerykańskiego ustawodawstwa, jednak ponownie – wydaje się to jedynie mrugnięciem oka. 

Teoretycznie najciekawsze powinny być relacje z bohatera z jego najbliższymi współpracownikami – ochroniarzem Bradburym i byłym mentorem Kremlem. Tyle że Vaughan przez cztery tomy za bardzo rozwodnił opowieść, skupiając się na innych kwestiach, by finał mógł odpowiednio mocno wybrzmieć. Emocjonalne zakończenia obu znajomości wydają się zbyt nagłe i wymuszone. Nie wywierają więc tak dużego wrażenia, jak powinny. 

O seriach Vaughana mówi się, że zaczynają się dobrze, w środku tracą impet, a pod koniec… bywa różnie. Czasem zyskują w ostatnich zeszytach drugie życie („Paper Girls”). Innym razem pozostają tylko ambitnym pomysłem, który nie sprostał oczekiwaniom („Y: Ostatni z mężczyzn”). Niestety, „Ex Machina” należy do drugiej kategorii.

6/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: