> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 17 listopada 2020

Nowe Horyzonty / American Film Festival 2020 [online] - relacja

To było intensywne 12 dni. Gdy gruchnęła informacja, że tegoroczna łączona edycja festiwalu Nowe Horyzonty i American Film Festival niemal w całości przenosi się do internetu, poczułem dziwną mieszankę ulgi i żalu. Z jednej strony uważałem, że to dobra decyzja w czasach szalejącej pandemii, z drugiej czekałem na podróż do Wrocławia, bo w tym roku wyjątkowo tęskno mi do spotkań ze znajomymi, kinowych sal i festiwalowego klimatu. To elementy, które trudno zastąpić, ale z perspektywy czasu trzeba przyznać, że wersja online festiwalu ma sporo do zaoferowania.


Wersja internetowa festiwalu to przede wszystkim spora oszczędność – czasu i pieniędzy. Wyjazd na festiwal do innego miasta nieodzownie wiąże się z dodatkowymi wydatkami (bilety na pociąg, nocleg, obiady na mieście, afterowe piwo albo cztery). Gdy festiwal ma się w domu, to człowieka od przebudzenia do odpalenia pierwszego seansu dzieli czasem zaledwie kilka minut. Muszę przyznać, że brakowało mi spokoju ciemnej sali kinowej, tego poczucia maksymalnej immersji z dziełem. Z drugiej strony te najbardziej przytłaczające seanse można było przerwać i wrócić do nich później – za chwilę (po wypiciu szklanki wody na uspokojenie) lub następnego dnia (i przyznam, że kilkukrotnie skorzystałem z tej możliwości, gdy zmęczenie wygrywało).


W tym roku pobiłem osobisty rekord i w 12 dni obejrzałem 51 filmów. To na pewno lepszy wynik, niż ten, który udałoby mi się wykręcić, będąc na festiwalu stacjonarnie. Jednocześnie nieskrępowany narzuconym programem, mniejszą uwagę przywiązywałem do selekcji tytułów i finalnie straciłem trochę czasu na filmy, które zupełnie do mnie nie trafiły. Wiadomo, że taki urok festiwalu – czasem trzeba się przemęczyć z kinem przesadnie artystycznym, a każde doświadczenie wzbogaca, nawet to mniej przyjemne, bo daje nową perspektywę. Dlatego szczególnie nie żałuję, może tylko tego, że w miejsce kilku tytułów zbyt powolnych jak na moje standardy, mogłem wybrać coś innego.

Nie trafiło do mnie głośne Lato '85. François Ozon dalej śni swój kiczowaty porno-sen, tym razem ubrany w nostalgię za pierwszym uniesieniem. Skutkuje to nudą, a reżyser dla niepoznaki udziwnia narrację (przeskoki czasowe i komentarz z offu). Najgorsze są jednak postaci – niebezpiecznie blisko im do pretensjonalnych wytworów wyobraźni Xaviera Dolana z początku jego kariery. Z Dolanem łatwo też powiązać debiut Suzanne Lindon, zaledwie 20-letniej reżyserki, której debiut Szesnaście mgnień wiosny pokazano na festiwalu. To zupełnie nie moje kino – impresja na temat młodości, pierwszej miłości, odkrywania własnej seksualności przez 16-letnią bohaterkę (w tej roli sama Lindon) raziła mnie brakiem fabularnego spoiwa i sztucznymi dialogami. Ze wstydem przyznaję, że odbiłem się też od nowego filmu autora cudownej Sieranevady. Cristi Puiu w Malmkrogu porzuca realistyczną konwencję na rzecz teatralnego do bólu kina kostiumowego – kamera jest statyczna, a bohaterowie gadają, stoją, gadają, chodzą, gadają, siedzą, gadają. Poddałem się po godzinie, ale chętnie pójdę do kina i dam druga szansę – może właśnie w tym przypadku zaważyły niesprzyjające takim wyzwaniom domowe warunki.

Jedną z najgorszych rzeczy, jakie miałem wątpliwą przyjemność oglądać, był film – a jakże! - polski. Hura. Wciąż żyjemy (reż. Agnieszka Polska) jak w soczewce skupia wszystkie grzechy polskiego kina offowego. Kolejny raz w imię SZTUKI dostajemy pretensjonalne i bełkotliwe scenariuszowo kino, silące się na artyzm, wypełnione dialogami, od których puchną uszy, oraz ze zmanieryzowanymi aktorami. Miałem nadzieję na błyskotliwy autoteliczny film, pomyliłem się. Również autotematyczny, ale za to o wiele ciekawszy jest Czarny niedźwiedź (reż. Lawrence Michael Levine) z niesamowitą Aubrey Plazą. Korzystając z wyświechtanego cytatu to „film o filmie w ramach filmu”, a twórcy prezentują nam losy miłosnego trójkąta, uwikłanego w bardzo dziwne relacje. Bonusowo to szansa na podejrzenie ekipy filmowej przy pracy.

Jakoś tak wyszło, że w tym roku trafiłem na wyjątkowo dużo średniaków. Na straty spisuję filmy prowadzące fabułę jak po sznurku i niemające nic nowego do zaoferowania – np. Freeland (reż. Mario Furloni / Kate McLean) czy Daleko od Reykjavíku (reż. Grímur Hákonarson), w których można przewidzieć niemal każdą kolejną scenę. Podobnie jak te, które co prawda ogląda się przyjemnie, ale po kilku godzinach od seansu wylatują z głowy (ckliwy Wujek Frank w reżyserii Alana Balla czy komedia z Gillian Jacobs, Moja szkoła). Rozczarowaniem okazał się też seans Na rauszu, czyli nowego filmu Thomasa Vinterberga z Madsem Mikkelsenem. Panowie spotkali się przy realizacji świetnego Polowania (2012) i niestety nie udało im się powtórzyć sukcesu – powierzchownie potraktowany temat alkoholizmu oraz dziwaczny rozkrok między dramatem a komedią to największe bolączki ich nowego projektu.

Zdarzyły się oczywiście olśnienia. Obok bezapelacyjnych hitów w stylu poruszającej do cna i pozostawiającej bez słów Aidy (reż. Jasmila Žbanić), monumentalnego Berlin Alexanderplatz (reż. Burhan Qurbani) czy imponującego konceptualnie DAU. Natasza (reż. Ilya Khrzhanovskiy / Jekaterina Oertel) znalazło się też miejsce dla o wiele mniejszych filmów, o których też warto napisać. O Zabójstwie dwojga kochanków (reż. Robert Machoian) – moim zdaniem najlepszym filmie festiwalu – napiszę osobny tekst. O Make Up (reż. Claire Oakley) pisałem już na gorąco po seansie na Facebooku (klik klik, zostawcie lajka!). Nie można zapomnieć o odświeżającym podejściu do tematu wampiryzmu – Moje serce bije tylko, gdy mu każesz. Film Jonathana Cuartasa pokazuje jak to jest żyć z wampirem w rodzinie, sporo miejsca poświęcając też tematom alienacji i samotności, podnosi więc wątki, które raczej kino o krwiopijcach pomija. Mimo to w filmie nie brakuje napięcia ani krwi, więc wszyscy powinni być zadowoleni – zarówno ci, którzy szukają czegoś nowego w tym wytartym gatunku, jak i ci, którzy najbardziej lubią to, co znają.

Hopper/Welles o Antonionim

Player działał bez zarzutu, większość filmów odtwarzała się płynnie i nie można było narzekać na jakość (raz jeden strona odmówiła posłuszeństwa, gdy akurat wpadli znajomi na seans dokumentu Hopper/Welles). Wszystkie filmy na bieżąco oceniałem na Filmwebie i starałem się opisywać krótkim komentarzem (portal pozwala na 160 znaków), więc zapraszam wszystkich chętnych właśnie tam (klik klik). Mimo że obejrzałem całe morze filmów, niefartownie pominąłem te „najlepsze” - zwycięskie tytuły w rodzaju Surogatki (reż. Jeremy Hersh) czy Metamorfozy ptaków (reż. Catarina Vasconcelos). Mam nadzieję, że uda się nadrobić prędzej czy później.

To była dziwna edycja Nowych Horyzontów i American Film Festival – mimo że w temacie liczby obejrzanych filmów jest na pewno w topce festiwali, w których brałem udział (podjazd może mieć chyba tylko jeden wyjątkowo deszczowy LAF w Zwierzyńcu sprzed kilku lat), to jednak oglądanie w domu to nie to samo. Mimo że na filmy wpadali znajomi, a facebookowa grupa „Nowe Horyzonty po godzinach” tętniła życiem (klik klik) (była też „domówka” na Zoomie!) to nic nie zastąpi kolejek do sal kinowych, zajmowania sobie miejsc, wspólnych obiadów i wracania nocą (albo nad ranem) z Arsenału. Oczywiście wypełnionych rozmowami o kinie i obejrzanych filmach. Może za rok...

Brak komentarzy: