> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 10 maja 2024

Vic Amstrong - kaskader, który był Supermanem, Bondem i Indianą Jonesem

W kinach “Kaskader” z Ryanem Goslingiem (recenzja tutaj,  a tekst o kaskaderach tutaj), a wczoraj minęło 40 lat od premiery “Indiany Jonesa i świątyni zagłady”. Łącząc oba te fakty, warto przypomnieć anegdotę z planu drugiej części przygodowej sagi Lucasa i Spielberga.



Harrison Ford, wcielający się oczywiście w głównego bohatera, podczas kręcenia scen na słoniu uszkodził sobie kręgosłup i musiał przejść operację. Na sześć tygodni opuścił plan zdjęciowy. Dla producentów to katastrofa, dla Spielberga - okazja, by pokazać jak łebskim jest reżyserem. Zamiast zamknąć produkcję i narazić studio na dodatkowe koszty związane z opóźnieniami, autor “E.T.” postanowił nakręcić w międzyczasie wszystkie sekwencje akcji, w tym długą scenę bijatyki z nadzorcą kopalni. Jak kręcić sceny akcji bez głównego bohatera? Przecież cyfrowe nakładanie twarzy wykorzystano dopiero prawie 40 lat później w “Artefakcie przeznaczenia”!


Od “Poszukiwaczy zaginionej Arki” stałym członkiem ekipy tworzącej przygody Indiany był Vic Armstrong. Legendarny kaskader znany ze swych ponadprzeciętnych umiejętności jazdy konnej pracował z Fordem również na planie “Łowcy Androidów”, “Powrotu Jedi” czy “Czasu patriotów”. W swej 40-letniej karierze stuntmana dublował nie tylko Indianę Jonesa, ale również m.in. Supermana (Christopher Reeve) oraz trzech różnych Bondów (Seana Connery’ego, George’a Lazenby'ego i Rogera Moore’a, co ciekawe Timothy’ego Daltona zastępował na planie “Flasha Gordona”, a w filmach z Brosnanem odpowiadał za koordynację scen akcji i pełnił rolę drugiego reżysera). To on zeskakiwał z pędzącego konia na jadący czołg w “Ostatniej krucjacie”, skakał na koniu do morza z wieży w “Nigdy nie mów nigdy”, śmigał na nartach po Alpach w “W tajnej służbie jej królewskiej mości” i walczył z rekinami w “Żyj i pozwól umrzeć”. Jako koordynator scen akcji współpracował ze Stallone’em przy “Rambo III”, a także m.in. przy “Śmierć nadejdzie jutro”, “Terminatorze 2”, “Amazing Spider-Manie” czy “Gangach Nowego Jorku”.


Wracając do wypadku na planie “Świątyni zagłady” - Armstrong był tak podobny do Forda, że gdy obaj byli w kostiumach, to ekipa często ich ze sobą myliła. Spielberg postanowił to wykorzystać i pod nieobecność Forda nakręcić sceny akcji - długą sekwencję walki z nadzorcą niewolników w kopalni, pościg wagonikami oraz finał na moście linowym. Armstrong czuł się z fedorą na głowie jak ryba w wodzie (do dziś wspomina, że przy serii o Indym pracowało mu się najlepiej w całej imponującej karierze). Nic dziwnego, że dał z siebie wszystko, a oglądając go w gotowym filmie trudno znaleźć miejsca, gdzie zastępuje Forda - tym bardziej, że gwiazdor po powrocie na plan dograł potrzebne zbliżenia na twarz i niektóre momenty walki, które zostały wklejone w montażu pomiędzy sceny z Armstrongiem, by uwiarygodnić szwindel. Wiedząc to, można zwrócić uwagę, że momentami Indy jest tak filmowany, by nie było widać jego twarzy. Mimo że oglądałem “Świątynię…” setki razy, to gdybym nie przeczytał o tym w książce “The Complete Making of Indiana Jones: The Definitive Story Behind All Four Films” nie miałbym o tym pojęcia.

Magia kina.







Brak komentarzy: