Ogromny sukces „Gwiezdnych Wojen” (1977) sprawił, że wielu mniej lub bardziej utalentowanych twórców próbowało iść w ślady George'a Lucasa i tworzyło własne wersje filmowych historii osadzonych „dawno, dawno temu w odległej galaktyce”. Jednym z nich był William Sachs, reżyser i scenarzysta filmu „Galaxina” z 1980 roku.
Przedziwna to rzecz, „kino autorskie” złodziejskiego sortu. W statku przypominającym objedzony szkielet ryby po kosmosie podróżuje oddział kosmicznej policji. Na jego czele stoi kapitan statku o aparycji Krzysztofa Krawczyka, a wśród pozostałych członków załogi znajdziemy seksownego robota (w tej roli Dorothy Stratten, króliczek Playboya), zjaranego mędrca ze Wschodu, kowboja w szortach, gościa z cygarem i jakieś pluszowe dziwadło (u Lucasa był Chewie, więc...).
Sachs kradnie skąd popadnie. „Gwiezdne Wojny” to najbardziej oczywisty trop (mamy nawet na początku charakterystyczne napisy sunące w górę ekranu, ale i bliźniacze ujęcia statku wchodzącego w kadr niczym Gwiezdny Niszczyciel w filmie Lucasa). Da się też zauważyć „nawiązania” do „Obcego”, „Barbarelli”, „Star Treka” czy nawet filmów Sergio Leone – w pewnym momencie bohaterowie trafiają do westernowego miasteczka z innej bajki, w którym ścierają się z gangiem motocyklistów (goście czczą Harleya-Dawidsona, ale w kluczowej sekwencji akcji do pościgu ruszają na koniach). Rzecz totalnie musiała być kręcona na planach innych produkcji, bo gołym okiem widać, że to sceny zrealizowane w zupełnie innej scenografii.
Niby dzieje się dużo, ale tempo jest jakieś niemrawe. Największą atrakcją jest oczywiście Dorothy Stratten w kusych strojach jako android, który razi prądem przy próbie fizycznego kontaktu. Prowadzi to do namiastki wątku romansowego, bo jeden z mężczyzn obecnych na statku się w niej zakochuje. Ten z cygarem – to jedyne co można o nim powiedzieć, w większości scen jest po prostu zbędny, nie ma też żadnych cech charakteru (może poza pociągiem do tytułowej Galaxiny o ponętnych kształtach). Serio, w niektórych scenach facet po prostu stoi w tle i zauważalnie nie wie, co ze sobą zrobić. Wśród licznych grzechów reżysera znalazło się też nieudolne prowadzenie aktorów. Lub całkowity jego brak.
Seans „Galaxiny” to dziwne doświadczenie. Film Williama Sachsa jest po prostu zły na każdym poziomie. To tania i niezbyt kreatywna podróbka przygodowego sci-fi zrobiona na fali popularności „Gwiezdnych Wojen”. Ciężko znaleźć jakieś plusy. Przez powolne tempo i ogólną nieudolność trudno się na tym dobrze bawić, nawet jeśli lubi się oglądać złe filmy (bo przecież w dobrym towarzystwie ujawniają one często swój komediowy potencjał). Tu seans przede wszystkim się dłuży. Na koniec jeszcze dwie ciekawostki – w pewnym momencie bohaterowie trafiają do galaktycznego burdelu, a jedna z kosmitek ma trzy piersi. Dekadę wcześniej niż w „Pamięci absolutnej” (1990) Paula Verhoevena. Ot, taki wkład Sachsa w rozwój światowego science-fiction. A może ten intrygujący anatomiczny szczegół to zwykły przypadek. Trzy lata temu zapowiadano serialowy remake „Galaxiny”. Na szczęście nic z tego nie wyszło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz