Tekst napisany na zajęcia z Analizy Dzieła Filmowego.
Na samym początku trzeba chyba
wyraźnie powiedzieć, że kiedyś rzadko bywałem w kinie.
Praktycznie bywałem tam od święta, przez co każde wyjście na
film było małym świętem. Z czasem, gdy odkryłem magię kina i ta
zniewoliła mnie całą swą czarodziejską mocą, seanse w kinie
zaczęły być częstsze – spowszedniały można by rzec. Wyjście
do kina nie jest już wydarzeniem, na które czeka się z wypiekami
na twarzy, a czymś zwyczajnym, co robi się praktycznie bez
zastanowienia. Wraz z poznaniem magii kina, z głębszym wejściem w
filmowy świat, paradoksalnie zniknęła gdzieś magia, która kiedyś
– będąc dzieckiem – towarzyszyła mi przy każdej wizycie w
kinie. Kino, z miejsca szczególnego, stało się zwykłym budynkiem,
w którym można zobaczyć film na większym niż w domu ekranie.
Popcorn przestał smakować, a w coli zaczęło się wyczuwać
większą ilość wody niż przewidywałaby to ustawa – nawet ta,
dotycząca rozcieńczania napojów gazowanych sprzedawanych na skalę
masową w tego typu przybytkach. Wszystkie te obserwacje uderzyły
mnie całkowicie niespodziewanie, z ogromną mocą i w jednym
momencie. Przyczyna była oczywista, prozaiczna i nieubłagana –
zacząłem dorastać.
Tak się dziwnie złożyło, że im
jestem starszy, tym częściej bywam w kinie. Może wiąże się to
ze stopniowym usamodzielnianiem się i braniem pewnych spraw we
własne ręce – kiedyś by wybrać się do kina trzeba było
namówić na wyjście jednego z rodziców lub znaleźć opiekuna
zastępczego. A to wcale nie było tak łatwe, jak mogłoby się
wydawać – choć starsza siostra prawie zawsze stawała na
wysokości zadania. Po przekroczeniu pewnej nie do końca
zdefiniowanej granicy wiekowej, wyjścia mogły stać się
samodzielne. I się zaczęło...
Jestem o tyle dziwnym, co szczęśliwym
przypadkiem, że rzadko kiedy me filmowe seanse były zakłócane w
jakikolwiek sposób. Najczęściej w ogóle nie dzieje się nic
wartego późniejszego wspomnienia, więc trudno szukać u mnie
ciekawych i emocjonujących historii po wyjściu z kina. Spotyka mnie
raczej krajowy standard – irytujące dzieci powtarzające co lepsze
w ich mniemaniu kwestie filmowych bohaterów, pijani dresiarze
bełkoczący w odpowiedzi na zagadnienia poruszane na ekranie, czy
przerażająco głucha cisza pustej kinowej sali. Często jestem w
kinie sam, gdyż tak zwane „poranki”, które z lubością
wybieram, nie cieszą się zbytnią popularnością. W tygodniu o
poranku ludzie śpieszą do pracy, a w weekend wolą dłużej pospać,
niż zrywać się skoro świt na film, który przecież mogą
obejrzeć później. Ja natomiast wolę ten czas zagospodarować na
wyjście do kina właśnie – dojazd jest łatwiejszy, nie trzeba
stać w kolejce po bilet ani do toalety. Pustka kinowej sali może
jednak przytłaczać i można jej zalety, jak i wady rozpatrywać z
kilku punktów widzenia. Z pewnością brak irytujących dzieci i
awanturujących się z fikcyjnymi postaciami łysych mężczyzn bez
karków jest niewątpliwym plusem, jednak zawsze czuję się trochę
nieswojo siedząc samotnie w ciemnej sali. Często reaguję
emocjonalnie na filmy pod wpływem siedzącym wokół osób –
komedia oglądana w samotności niekoniecznie śmieszy tak, jak
oglądana w grupie znajomych czy nawet całkiem obcych osób. Śmiech
jest zaraźliwy. Z kolei horror bardziej oddziałuje na wyobraźnie w
pustej sali, gdy nie ma nikogo, kto mógłby pomóc, gdyby znienacka
wybuchła apokalipsa zombie, a potwory czy szaleńcy z ekranu
zaatakowali naprawdę.
Umówmy się – kino nie jest do
końca bezpiecznym miejscem. Niedawne tragiczne wydarzenia w Kolorado
dobitnie to pokazały. Nie można oczywiście popadać w paranoję,
podobna sytuacja mogły mieć miejsce w restauracji czy komunikacji
miejskiej. Jednak to, że miały miejsce w kinie – i to na filmie o
superbohaterze – ukształtowały w pewien sposób falę artykułów
i tekstów pisanych przez dziennikarzy, jakie powstały po tej
tragedii. Skupiono się głównie na napastniku i jego motywach –
niepoczytalnym mordercy przebranym za komiksową postać. Podano
suche liczby podsumowujące stracone życia i wstawiono obowiązkową
formułkę o łączeniu się w bólu. Temat starano się ugryźć z
różnej strony, między innymi obwiniając o całą tragedię zły
wpływ dzisiejszej popkultury. Powstały nawet memy internetowe,
które z oczywistych względów i szacunku dla ofiar pominę
milczeniem. Mówiąc krótko: masakra stała się pożywką dla
dziennikarzy, którzy bezwzględnie i brutalnie ją wykorzystali.
Zapominając jednocześnie o jaśniejszym, choć również skażonym
mrocznym ziarnem śmierci, aspekcie całej tragicznej sytuacji. W
całym tym zamieszaniu i szukaniu dziennikarskiej sensacji zapomniano
o prawdziwych bohaterach, jacy byli tamtego dnia na premierze nowego
filmu Christophera Nolana. Marynarze US Navy czy zwykły chłopak,
którzy swoimi ciałami zasłaniali innych (ten ostatni przypłacił
to własnym życiem). Dziewczyna, która bez jakiegokolwiek
przeszkolenia uratowała życie koleżance. John Larimer, Jonathan
Blunk, Matthew Robert McQuinn, Stephanie Davies – to nazwiska,
które warto zapamiętać. To jest naprawdę ważne w tym wszystkim.
Może właśnie teraz, gdy cała sprawa nieco ucichła, poświęci
się temu trochę należytej uwagi. Ratowanie życia nie jest może
tak spektakularnym tematem, jak ból, śmierć, ludzki dramat i
szalony morderca przebrany za komiksową postać, ale warto poświęcić
chwilę by przyjrzeć się sprawie i chwilę zastanowić. Właśnie
na tym należałoby się skupić - może wtedy, gdy na chwilę
zapomnimy o oderwanym od rzeczywistości szaleńcu z karabinem, a
pomyślimy o bohaterach z krwi i kości, ludziach takich jak my,
którzy dokonali czegoś niezwykłego, to świat stanie się choć
trochę lepszym miejscem, niż ten prezentowany przez masowe media...
Wspominałem o memach opartych na tej
tragedii, miałem je co prawda przemilczeć, jednak wydaje mi się,
że w pewien sposób pokazują one to, czego dzisiejszy świat
oczekuje od kina i nie tylko. Owe memy opierają się bowiem na
żartach oscylujących wokół ofiar tragedii, które dzięki niej
miały szansę poznać Batmana lub przeżyć godną go przygodę.
Słowo wyjaśnienia – Christian Bale, czyli aktor wcielający się
w tytułowego bohatera The Dark Knight Rises, spotkał się z
rannymi ludźmi uczestniczącymi w wydarzeniach w kinie Aurora w
Kolorado. Może moje kolejne słowa będą zbyt odważne, jednak
wydaje mi się, że do tego dąży dzisiejsze kino – do niemalże
wchodzenia w skórę bohaterów, przeżywania ich przygód i życiu w
ich świecie. Dzisiejsza publiczność wymaga coraz to nowych emocji,
chce by wszystko było bardziej realne, mocniejsze, szybsze i
głośniejsze.
To jeden z powodów, dla których
filmy zaczęły być wypuszczane do kin w trójwymiarze. Oczywiście
powodów jest wiele, a chyba najbardziej oczywistym jest zarobienie
większej ilości pieniędzy przez dystrybutora, jednak z punktu
widzenia widza, mocniejsze przeżycia to powód najważniejszy. Filmy
oglądane w 3D mocniej na nas oddziałują. Czujemy większą
interakcję z obrazem, w teorii mamy większe szanse na polubienie
bohaterów – są przecież tacy realni, wręcz stoją obok nas!
Cały ten trójwymiar średnio mnie przekonuje – okulary uciskają
nasadę nosa, oczy bolą, obraz jest ciemny, a gdy jakiś pirat z
Karaibów wymachuje mi przed nosem swą wielką szablą to czuję się
trochę nieswojo. Ale rozumiem, że jestem w mniejszości i reszta
dzisiejszych widzów ceni możliwość głębszego wejścia w
filmowy świat dzięki technologii 3D.
Obawiam się jednak, że trójwymiar
to tylko początek. Odnotowano już eksperymentowanie z czwartym, a
nawet piątym wymiarem, wprowadzając do kina zapachy i ruchome
fotele. Jak na razie sukces nie został odniesiony. Widzowie
narzekali na nieprzyjemną woń, a ktoś nawet zakrztusił się
kukurydzą, gdy jego fotel gwałtownie się odchylił. Czas jednak
pokaże, co z tego wszystkiego wyjdzie – być może za kilka lat
będziemy musieli zabierać do kina parasol idąc na Deszczową
Piosenkę, a kolejne części filmów o rekinach-ludojadach
będziemy mogli oglądać tylko zaopatrzeni w butlę tlenową i po
przejściu błyskawicznego kursu dla płetwonurków. Bo od zawsze
kino dąży do osiągnięcia wciąż większego i większego realizmu
– stąd wprowadzenie dźwięku, koloru i najwyższej jakości HD.
Trójwymiar może być tylko jednym z kolejnych etapów urealniania
filmowego świata. Wszak nie wiemy, czy w bliższej lub dalszej
przyszłości kino nie zostanie całkowicie wyparte przez o wiele
bardziej oddziałujące na wszystkie nasze zmysły gry komputerowe,
które cieszą się wciąż rosnącą popularnością i eksploatują
coraz to nowe platformy.
Jest pewna scena w filmie Drużyna
A z 2010 roku, scena, którą darzę szczególną sympatią, mimo
że sam film uważam za żart z serialu nadawanego w latach
osiemdziesiątych. W szpitalu dla umysłowo chorych odbywa się
projekcja filmu w trójwymiarze. Pacjenci siedzący na krzesłach z
zapartym tchem oglądają jadący samochód opancerzony. W tle leci
klasyczny motyw przewodni z serialu telewizyjnego. Usta same układają
się w dzióbek i zaczynają pogwizdywać znaną melodię. W pewnym
momencie samochód na ekranie zaczyna jechać w stronę widzów,
zbliża się coraz bardziej i nagle przez ścianę przebija się
dokładnie takie samo auto. Widzowie-szaleńcy wyją z zachwytu,
myśląc, że to cud nowoczesnej techniki. Ale to auto naprawdę
przejechało przez ścianę i w akompaniamencie huku rozbijanych
cegieł i unoszącego się wszędzie pyłu znalazło się w
zaimprowizowanej sali kinowej. Granica między fikcją a
rzeczywistością została zatracona. To właśnie przyciąga do kina
widzów – chęć zapomnienia o nudnej i pełnej problemów
rzeczywistości na rzecz przeniesienia się do bajkowego filmowego
świata pękającego od przygód i nowych wyzwań. Filmowcy doskonale
to wiedzą, dlatego czuję, że to tylko kwestia czasu, gdy auta
rzeczywiście będą się przebijały przez ściany kinowych sal.
Obawiam się jednak, że może to nie zadziałać – gdy fikcja
stanie się zbyt rzeczywista przestanie być atrakcyjna.
Mam jedynie nadzieję, że widzom nie
zostanie odebrana możliwość wyboru wersji filmu. W dzisiejszych
czasach obecnego wszędzie trójwymiaru, gdy tylko istnieje taka
możliwość, decyduję się na seans filmu w tradycyjnym 2D.
Podobnie chciałbym móc wybierać w przyszłości – a jeśli kina
zostaną zdominowane przez nowoczesne technologie zapewniające
atrakcje podobne do tych z Drużyny A, nie pozostanie mi nic
innego jak oglądać filmy w zaciszu domowego ogniska. W domu mam
przynajmniej pewność, że żaden samolot nie wyleci z ekranu i nie
zdemoluje mi salonu. Będę się musiał zaopatrzyć w duży ekran i
maszynę do rozcieńczania coli, by móc obcować choćby z namiastką
prawdziwej kinowej projekcji. Prawdopodobnie będzie mi smutno –
przyzwyczaiłem się już do częstego odwiedzania kilku ulubionych
kin. Ale może wyjdzie mi to na dobre i takie sporadyczne wyjścia
znów staną się dla mnie czymś niezwykłym i z utęsknieniem
wyczekiwanym. Czymś cudownie magicznym...
Filmografia:
Drużyna A (A-Team), reż.
Joe Carnahan, USA 2010.
Mroczny Rycerz powstaje (The
Dark Knight Rises), reż. Christopher Nolan, USA 2012.
2 komentarze:
Janek, fajny tekst. Jest ochota od razu, żeby sobie rozcieńczyć colę i przyjechać do Ciebie na film.:) /janusz
Janusz - wiesz, że zawsze jesteś u mnie mile widziany, tylko przywieź piwo :D
Prześlij komentarz