Filmowe adaptacje komiksów
święcą coraz większe triumfy jako wysokobudżetowe blockbustery, nic więc
dziwnego, że nie brakuje takich, którzy chcą się ogrzać w ich blasku. W
tym przypadku chodzi o twórców telewizyjnych. Za ich sprawą widzowie
preferujący mały ekran mogą cieszyć się wieloodcinkowymi seriami o
swoich ulubionych superbohaterach, których w ostatnim czasie emitowano
aż sześć. Przyglądają się im Jan Sławiński i Mateusz Piesowicz.
Mateusz Piesowicz: „Emitowano”, bo w momencie gdy rozmawiamy, dwa z nich już zniknęły z anteny (Constantine, Agent Carter), pozostałe cztery zaś mają różny staż swojej ekranowej obecności. Arrow zadebiutował najwcześniej, bo już w 2012 roku, dwanaście miesięcy później doczekaliśmy się premiery Agentów T.A.R.C.Z.Y., a ostatnia jesień przyniosła The Flash i Gotham. Oglądałeś wszystkie od początku, czy podobnie jak ja zaspałeś i potem musiałeś nadrabiać zaległości?
Jan Sławiński:
Oglądałem wszystko od samego początku, dzięki czemu mogłem prześledzić
ewolucję każdego z seriali. Początki bywały ciężkostrawne, lecz im dalej
w las, tym smaczniejsze grzyby, jak mówi stare przysłowie. Twórcy
seriali wyciągają wnioski z własnych błędów. Najlepszymi tego
przykładami są dwie produkcje: Arrow i Agenci T.A.R.C.Z.Y., których pierwsze sezony były naprawdę godne pożałowania, co na szczęście z czasem uległo zmianie. Z kolei Flash utrzymuje się na niezłym poziomie od samego początku, bo jego twórcy odrobili zadanie przy Arrow, którego Flash jest spin-offem.
M: Początki były wręcz żałosne. Arrow,
którego zacząłem oglądać dopiero dwa lata po premierze, sprawiał
wrażenie serialu wyciągniętego żywcem z poprzedniej epoki. W zestawieniu
ze współczesnymi telewizyjnymi gigantami wyglądał na amatorską
produkcję – fatalnie napisaną i jeszcze gorzej zagraną, operującą
najbardziej banalnymi chwytami, które nawet na małym ekranie mogły
wzbudzać tylko politowanie. Po tym co zobaczyłem, pomyślałem, że gorzej
już być nie może, gdy… pojawili się Agenci T.A.R.C.Z.Y. i zapukali w dno od spodu. Już o tym pisałem
i żadnego ze swoich słów nie odwołuję. Inna sprawa, że warto było się
pomęczyć, bo tak jak mówisz – to, co oglądamy teraz to zupełnie inny
poziom.
J: Pierwsze kilkanaście odcinków Agentów T.A.R.C.Z.Y. było naprawdę żenujące, wszystko zmieniło się wraz z wydarzeniami przedstawionymi w filmie Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz
(reż. Anthony Russo, Joe Russo). Agencja została wywrócona do góry
nogami, zaś scenarzyści zrezygnowali z do bólu schematycznych fabuł,
zdecydowali się pogłębić postaci i odważyli pokazać kilka zaskakujących
twistów. Sezon drugi utrzymuje zaskakująco dobry poziom finału, twórcy
wprowadzają więcej bohaterów, których znamy z kart komiksów, i co
najważniejsze, robią to z głową. Można odnieść wrażenie, że wreszcie
pojawiła się jakaś wizja, dokąd prowadzić ten serial, miejmy nadzieję,
że nie będzie w nim już miejsca dla nic nie wnoszących, nudnych i
schematycznych epizodów, które można kojarzyć z początku serii.
M: Oby, bo Marvel zasługuje na przyzwoitą reprezentację na małym ekranie. Co ciekawe jednak, niekoniecznie muszą to być Agenci T.A.R.C.Z.Y., a ich młodsza (lub trzymając się chronologii świata – znacznie starsza) koleżanka po fachu – Agent Carter,
która awansowała z drugoplanowej roli w pierwszym filmie o Kapitanie
Ameryce do tytułowej bohaterki własnego serialu. Serialu, według mnie
zaskakująco dobrego, choć niestety krótkiego, trwającego ledwie osiem
odcinków. Ale może to i lepiej, mniej czasu, żeby cokolwiek zepsuć.
J: Już samo osadzenie
akcji w latach 40., jazzowa ścieżka dźwiękowa i szpiegowski klimat
wyróżniają go na tle pozostałych. Krótki metraż i zamknięta historia
rozciągnięta na osiem części to atuty, dzięki którym historia Peggy
Carter nie traci dynamiki i nie potrzebuje zbędnych wypełniaczy, które
mogą być gwoździem do trumny innych komiksowych seriali – ich sezony w
większości liczą ponad 20 odcinków.
M: Do wymienionych
dodałbym jeszcze atut numer jeden, czyli tytułową Agentkę Carter. To
naprawdę świetnie napisana postać. Silna kobieta, jakich dzisiaj i w
telewizji, i w kinie pełno, ale umieszczona w patriarchalnym świecie,
który przewidział dla niej tylko jedną rolę – sekretarki. Oczywiście
Peggy absolutnie nie da się w ten sposób stłamsić i szybko zacznie brać
sprawy w swoje ręce, co w połączeniu z jej wrodzoną gracją stanowi
prawdziwie wybuchową mieszankę. Dodajmy do tego znakomicie obsadzoną
Hayley Atwell i mamy jedną z lepszych kobiecych bohaterek w telewizji.
Szkoda jednak, że nie wszystkie seriale, o których rozmawiamy możemy
równie mocno pochwalić...
J: Trzeba to powiedzieć głośno, większość produkcji, o których rozmawiamy to dla mnie guillty pleasures
– niejednokrotnie wady przysłaniają zalety, jednak co tydzień siadam
przed ekranem i oglądam nowe odcinki, by być na bieżąco i wyłapać
wszystkie komiksowe smaczki. Wciąż liczę, że zostanę pozytywnie
zaskoczony i czasem zostaję. Niestety nie w przypadku Gotham,
które przestałem oglądać w połowie pierwszego sezonu. Okropnie
drewniane aktorstwo, dziurawe intrygi kryminalne oraz przeładowanie
nawiązaniami do komiksów (akcja Gotham rozgrywa się w czasie,
gdy Bruce jest wciąż nastolatkiem, więc niemal w każdym odcinku
dostajemy młodszą wersję jego przeciwnika – od Catwoman, której obecność
jest jeszcze uzasadniona fabularnie, przez cameo Pameli Isley, która
oczywiście kocha kwiaty, po Edwarda Nygmę lubiącego rozwiązywać
zagadki), skutecznie mnie zniechęciły do śledzenia serii na bieżąco.
Lubię mrugnięcia okiem do widza, ale w Gotham twórcy walą go w głowę każdym nawiązaniem z subtelnością buldożera.
M: Gotham to z
całą pewnością nie są wyżyny scenopisarstwa (w sumie to nawet do
pagórków daleka droga), co było dla mnie olbrzymim rozczarowaniem, bo po
niezłym początku miałem nadzieję nawet na coś więcej niż guilty pleasure.
Miał być klimat, miało być Gotham City jako synteza jego
dotychczasowych filmowych wizerunków, miał być mrok, niejednoznaczne
moralnie postaci i brutalna akcja. A jest sztampowe do bólu połączenie
procedurala z teen movie. Mówisz, że przestałeś oglądać? Może
powinienem pójść za tym przykładem, bo choć sezon zbliża się ku końcowi,
nic nie ulega zmianie. Nadal są „młodzi przeciwnicy Batmana” (ostatnio,
spoiler alert, Jonathan Crane) i nieskazitelny Jim „połknąłem kij od
szczotki” Gordon. Trzyma mnie przy tym serialu jeszcze tylko wątek
Pingwina, chyba jedyny nieco wystający ponad ogólną mizerię.
J: Skoro piszesz, że nic się nie zmienia, to może dobrze, że dałem sobie spokój. Constantine’a,
którego przyszłość ciągle jest niepewna przez średnie wyniki
oglądalności, też miałem sobie darować, jednak przez podwójny odcinek i
końcówkę sezonu nabrałem ochoty na więcej. Może nie jest to ten sam Mag,
którego znamy z Hellblazera, ale taką alternatywną wersję też
całkiem przyjemnie się ogląda, zwłaszcza, że ostatnie odcinki były
naprawdę klimatyczne, zaś intryga gęstniała. Tym bardziej szkoda, że
serial się urywa – zaplanowany na ponad dwadzieścia odcinków, został
zakończony po trzynastu. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek ujrzymy dalsze
przygody Johna Constantine’a na małym ekranie, choć ponoć sprawa nie
jest jeszcze przesądzona, mówi się o odkupieniu praw przez inną stację,
zaś decyzja zapadnie najpewniej w okolicach maja.
M: Tutaj ufam Twojemu
zdaniu, bo sam dopiero niedawno zacząłem oglądać historię Constantine’a w
wersji NBC. Choć widziałem ledwie kilka odcinków, muszę przyznać, że ta
dość tandetna seria ma jakiś urok. Sprawnie zrealizowana (efekty
specjalne nie kłują w oczy, rzadkość w telewizji) i z niezłym castingiem
(kupuję Matta Ryana w tytułowej roli), mogłaby potrwać nieco dłużej,
kibicuję temu. To zostawia nam jeszcze dwa seriale – wspomniane już na
początku Arrow i The Flash, obydwa produkcji stacji CW. Podobnie jak marvelowscy Agenci,
serie te rozgrywają się we wspólnym uniwersum (tutaj oczywiście DC),
ale w ich przypadku nie ma ograniczenia czasowego, dzięki czemu
bohaterowie ze Starling i Central City mogą mieć na siebie nawzajem
spory wpływ. Twórcy z tej możliwości skrzętnie korzystają, racząc widzów
mniejszymi i większymi crossoverami, co według mnie znacznie
uatrakcyjnia obydwie produkcje, które miewają pewne wahania formy.
J: Oba seriale CW mają
podobne wady i zalety. W obu męczą melodramatyczne wstawki wyciągnięte
jakby z brazylijskiej telenoweli, sercowe dylematy bohaterów i ich
rodzinne problemy szyte bardzo grubymi nićmi. Z kolei nie można odmówić
im zgrabnego przetwarzania na grunt serialowy motywów zaczerpniętych z
komiksów. Twórcy są konsekwentni w budowaniu swojej wizji świata
zamieszkałego przez superbohaterów (w Arrow niemal każdy ma
swoje alter ego i nosi maskę, zna sztuki walki, albo posiada
niecodzienne umiejętności, co zaczyna być już kuriozalne, choć ma swój
urok). Dodatkowym atutem Flasha jest lekkie i humorystyczne podejście do opowiadanej historii kontrastujące z mrocznym i poważnym klimatem Arrow
– obie serie ciekawie się w tym względzie uzupełniają, a zderzenie
światów we wspomnianych przez Ciebie crossoverach wypada nadzwyczaj
dobrze.
M: W obydwu serialach
przyjemność płynąca z oglądania równoważy większość wad, dzięki czemu
łatwiej przymknąć na nie oko. Jasne, próby doszukiwania się czy w
jednym, czy w drugim przypadku głębi psychologicznej spełzną na niczym,
ale nie o to tutaj chodzi i twórcy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Z
lubością powtarzają więc te same schematy (np. każdy kolejny sezon Arrow skupia się na walce bohatera z jednym, najgroźniejszym przeciwnikiem) i z pewnością będą to robić dalej. Flash
oferuje na tym gruncie większe pole do popisu dla scenarzystów. Trwa
dopiero pierwsza seria, a sam bohater ma znacznie większe możliwości niż
Oliver Queen i jego alter ego. Jestem jednak dziwnie spokojny, że żaden
serial nie zboczy z już obranej ścieżki i w dalszym ciągu będzie
gwarantem przyzwoitej rozrywki.
J: Ciekawe natomiast
jaką ścieżką podążą kolejne komiksowe seriale, które nadchodzą wielkimi
krokami. Serialowe uniwersum DC poszerzy niedługo animowane Vixen rozgrywające się w tym samym świecie co przygody Flasha i Arrowa. Zbliża się również premiera Daredevila od Marvel Studios i Netflixa (oraz trzech innych seriali w trzech kolejnych latach, które zwieńczy miniseria Defenders), ponoć ABC szykuje spin-off Żywych trupów. Produkcja Powers
ciągle się przeciąga, zaś Marvel zapowiada serial o Dreadstarze na
podstawie komiksu Jima Starlina. Pominąłem coś? Mam nadzieję, że nowości
będą czerpały przykład ze świetnej Agentki Carter albo przynajmniej dobrego Flasha, a nie z rozczarowującego na całej linii Gotham.
M: Zapomniałeś jeszcze o Supergirl
produkcji CBS, z już obsadzoną tytułową rolą (Melissa Benoist).
Przyznam, że trochę niepokoi mnie ilość tych zapowiedzi. Nie wierzę, by
wszystkim serialom udało się osiągnąć oczekiwany poziom, ale też zdaję
sobie sprawę, że dopóki komiksowe ekranizacje się sprzedają to taka
tendencja się utrzyma. Zdecydowanie najbardziej ciekawi mnie, co wyjdzie
ze współpracy Netflixa z Marvelem, bo to tak zaskakujący mariaż, że
jego efekt musi być niebanalny. Zwiastun Daredevila był bardzo
odległy od tego, co do tej pory Marvel pokazywał w telewizji, czym
nastroił mnie bardzo optymistycznie. Pozostaje mi więc tylko podpiąć się
do Twojego życzenia i odliczać dni do najbliższej premiery, a ta już w
kwietniu.
Ostatnie dwugłosy:
1 komentarz:
Ja bardzo cienie adaptacje komiksów marvela. Są dobrze zrealizowane i z lekkim uśmieszkiem tak jak tworzył sam aktor. Obiecałem sobie że będe się ograniczał z telewizja ale wykupiłem pakiet programowy w toya.net wraz z internetem po powrocie do Polski i wreszcie bede miał czas nadrobić wszystkie zaległości związane z tym tematem :)
Prześlij komentarz