Coraz częściej seriale
telewizyjne zanim trafią na mały ekran, pokazywane są widzom wielkich
festiwali. Miało to już miejsce w Cannes i Sundance, a niedawno
tendencja ta pojawiła się w Wenecji, gdzie swoją premierę miała Olive Kitteridge w reżyserii Lisy Cholodenko. O serialu rozmawiają Mateusz Piesowicz i Jan Sławiński.
Mateusz: Choć telewizja
tej jesieni zdążyła nam już zaoferować kilka ciekawych produkcji, to
wiele wskazuje na to, że po raz kolejny królem polowania zostanie HBO.
Wszystko za sprawą miniserialu tej stacji – Olive Kitteridge,
który niesiony zachwytami krytyków, dopiero co przemknął przez nasze
ekrany. Przemknął, bo to zaledwie cztery odcinki, ale działo się w nich
tyle, że nie pozwolą o sobie szybko zapomnieć. Co ciekawe, w
przeciwieństwie do innych hitów amerykańskiego giganta, tutaj nie mamy
do czynienia z popularnym ostatnio fantasy czy kryminałem, lecz
serialem… obyczajowym. Mimo to, nie mogłem się od niego oderwać. Masz
podobne odczucia?
Jan: Tak, i jest to o
tyle zaskakujące, że zazwyczaj historie dramatyczne nie sprawiają mi
takiej przyjemności, co chociażby wspomniane przez Ciebie kryminały.
Sukcesu Olive Kitterdige upatruję nie tylko w skondensowanej
formie (przez co serial można potraktować jak czterogodzinny film), ale
również w połączeniu bardzo dobrego scenariusza ze świetnymi kreacjami
aktorskimi. Ciekawym rozwiązaniem było z pewnością zastosowanie licznych
elips czasowych, dzięki czemu widzowie są świadkami sytuacji, które
przytrafiają się bohaterom w różnych momentach ich życia.
M: Dokładnie rzecz
biorąc, w ciągu dwudziestu pięciu lat z życia tytułowej bohaterki i jej
bliskich. Na przestrzeni tego ćwierćwiecza obserwujemy Olive i jej
otoczenie, będące prawdziwym przekrojem osobowości. Dzięki temu możemy
dogłębnie wniknąć w życie małomiasteczkowej Ameryki. Wspomniałeś o
znakomitym scenariuszu – pełna zgoda – ale nie można zapomnieć o jego
pierwowzorze, czyli nagrodzonej Pulitzerem powieści Elizabeth Strout. Na
ekranie od razu widać, że twórcy dysponowali najwyższej klasy
materiałem źródłowym i przerobili go w perfekcyjny sposób na język
filmu. Właściwie trudno się w tych czterech godzinach doszukać jakiegoś
wyraźnie słabszego momentu.
J: To prawda, całość
jest zróżnicowana, zarówno w treści, jak i formie. To historia
obyczajowa, w którą twórcy wplatają wątki rodzinne, romansowe, a w
pewnym momencie nawet kryminalne. To opowieść o miłości, rodzinie,
egzystencjalnej nudzie, poszukiwaniu i stracie. Przede wszystkim to
jednak wnikliwa obserwacja małomiasteczkowej społeczności, uwypuklająca
jej wszystkie wady i zalety. W świecie, gdzie wszyscy się znają i
każdego dnia przywołują na twarz zmęczony uśmiech w spotkaniu z
sąsiadem, główna bohaterka jest wyjątkowo bezpośrednia.
M: I ta bezpośredniość
zdecydowanie nie przysparza jej sympatyków wśród lokalnej społeczności, a
nawet najbliższych osób. Olive to postać, o której można by dyskutować
godzinami, sądzę jednak, że najbardziej zasadne będzie postawienie
pytania: czy główna bohaterka da się lubić? Jej nie tyle ironiczna, co
wręcz cyniczna postawa wobec otoczenia, mogła w niektórych widzach
wzbudzać irytację i byłoby to uzasadnione. Zwłaszcza w zestawieniu z jej
mężem – Henrym, uosobieniem dobroci i życzliwości. Niemożliwością
wydaje się by ta dwójka wytrzymała ze sobą całe życie, a jednak, w jakiś
niewyjaśniony sposób, zaskakująco do siebie pasują. Henry wydaje się
być antidotum na wszelkie wady swojej żony, co jednak wielokrotnie czyni
z niego ofiarę i ustawia sympatię widzów po jego stronie, czyniąc Olive
„tą złą”. Tu wracamy do pytania – da się lubić, czy nie?
J: Myślę, że tak, bo
choć postać ma trudny charakter i często bywa irytująca, to jednocześnie
trudno odmówić jej głęboko skrywanych pokładów dobroci. Można ją
nienawidzić, można też jej współczuć – widz sam zadecyduje. Niezależnie
od wyboru, trzeba oddać Frances McDormand pokłon za jej doskonały
aktorski popis, który najpewniej skradłby show, gdyby nie fakt, że
pozostałe jego składniki są równie udane.
M: McDormand była
zresztą skazana na sukces w tej roli – należy też do grona producentów
serialu i była jedną z pierwszych osób, które zainteresowały się
ekranizacją. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że zarówno ona, jak i
partnerujący jej Richard Jenkins zagrali tu role życia. Dostając należną
ich talentowi porcję czasu ekranowego, pokazali jakiego kalibru są
aktorami. Posypią się nagrody w kierunku tej dwójki, niewątpliwie. Masz
rację jednak, że mniejszych bądź większych aktorskich perełek jest tu
całe mnóstwo (urzekła mnie zwłaszcza Zoe Kazan) i przebierając wśród
nich, widz może się poczuć jak dziecko w sklepie ze słodyczami.
J: Dobrze więc, że to
tylko cztery odcinki, bo kogoś niechybnie rozbolałby brzuch! Mamy więc
doskonałe aktorstwo, świetny scenariusz, klimatyczne zdjęcia w
stonowanych barwach, podkreślające zaściankowość filmowego świata i
sprawną reżyserię, dzięki której wszystkie składniki mieszają się w
smakowitą całość. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z arcydziełem, czy
jednak pokusisz się o odrobinę krytycyzmu i wytkniesz Olive ewentualne mankamenty?
M: Niełatwe zadanie, bo
bez bicia przyznaję, że produkcja HBO pochłonęła mnie bez reszty. Może
delikatne pretensje miałbym tylko w przypadku niektórych, nazbyt
łopatologicznie wyjaśnianych kwestii. Choćby w przypadku sceny w
szpitalu, gdzie małżonkowie bardzo bezpośrednio wyrzucają sobie
wszystkie żale. Trochę to jednak szukanie dziury w całym, Olive to dla mnie kawał znakomitej telewizji, praktycznie pozbawionej wad.
J: I mnie ciężko
wskazać jakiekolwiek rysy w tym zaskakująco idealnym obrazie. Uwiódł
mnie klimat i obraz miasteczka w stanie Maine, wyciągniętego jakby z
którejś powieści Stephena Kinga oraz zwykli ludzie wiodący nudne życie.
Jedyne, co nieco mnie rozczarowało, to występ Billa Murraya. Nie jego
jakość, bo aktor jak zawsze spisał się rewelacyjnie, ale czas antenowy,
jaki dostał. Mimo że pojawia się on w każdym zwiastunie, w samym serialu
jest obecny w zaledwie kilku scenach. Pozostawia to spory niedosyt.
M: Wspominałeś na
początku rozmowy o skondensowanej formie serialu, przez co przypomina on
film. To każe mi zastanowić się nad jedną kwestią – czy w tym wypadku
nie możemy już mówić o wyższości jednego medium (telewizji) nad drugim
(kinem)? Oczywiście, to daleko posunięte twierdzenie i w zależności od
przypadku można je zastosować w obie strony. Mam jednak wrażenie, że Olive
jest przykładem historii, która mogła zadziałać tylko na małym ekranie.
Sami twórcy przyznają, że format serialu dał im możliwość pełnego
wyrazu, na który w kinie pozwolić by sobie nie mogli. Stąd też
kontrowersyjny wniosek – może przyszłość takich skromnych, kameralnych
dramatów leży w telewizji?
J: Ciekawe jest to, że
w Wenecji serial został wyświetlony w formie filmu właśnie i został
doskonale przyjęty przez widzów. Niemniej, to kolejny przykład, że
historia może zaoferować więcej, gdy dać jej wystarczająco dużo miejsca.
Serializacja popkultury już trwa i – jak na razie – przynosi ciekawe
efekty. Niezależnie od tego, czy potraktujemy Olive Kitteridge jako miniserial, czy dłuższy film, warto poświęcić cztery godziny by zapoznać się z tą historią. Polecamy!
Mateusz Piesowicz - student filmoznawstwa. Oddany wielbiciel (pop)kultury ze znaczkiem ‚Made
in USA’. Twierdzi, że blockbusterom się nie odmawia. Chyba, że na rzecz
seriali.
Inne teksty:
1 komentarz:
Na Murraya też czekałam bardzo i też mam niedosyt. Jednak serial arcydobry. Fajna rozmowa.
Prześlij komentarz