> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 8 grudnia 2014

472 - Rozmowy na dwie głowy: Olive Kitteridge

Coraz częściej seriale telewizyjne zanim trafią na mały ekran, pokazywane są widzom wielkich festiwali. Miało to już miejsce w Cannes i Sundance, a niedawno tendencja ta pojawiła się w Wenecji, gdzie swoją premierę miała Olive Kitteridge w reżyserii Lisy Cholodenko. O serialu rozmawiają Mateusz Piesowicz i Jan Sławiński.




Mateusz: Choć telewizja tej jesieni zdążyła nam już zaoferować kilka ciekawych produkcji, to wiele wskazuje na to, że po raz kolejny królem polowania zostanie HBO. Wszystko za sprawą miniserialu tej stacji – Olive Kitteridge, który niesiony zachwytami krytyków, dopiero co przemknął przez nasze ekrany. Przemknął, bo to zaledwie cztery odcinki, ale działo się w nich tyle, że nie pozwolą o sobie szybko zapomnieć. Co ciekawe, w przeciwieństwie do innych hitów amerykańskiego giganta, tutaj nie mamy do czynienia z popularnym ostatnio fantasy czy kryminałem, lecz serialem… obyczajowym. Mimo to, nie mogłem się od niego oderwać. Masz podobne odczucia?


Jan: Tak, i jest to o tyle zaskakujące, że zazwyczaj historie dramatyczne nie sprawiają mi takiej przyjemności, co chociażby wspomniane przez Ciebie kryminały. Sukcesu Olive Kitterdige upatruję nie tylko w skondensowanej formie (przez co serial można potraktować jak czterogodzinny film), ale również w połączeniu bardzo dobrego scenariusza ze świetnymi kreacjami aktorskimi. Ciekawym rozwiązaniem było z pewnością zastosowanie licznych elips czasowych, dzięki czemu widzowie są świadkami sytuacji, które przytrafiają się bohaterom w różnych momentach ich życia.


M: Dokładnie rzecz biorąc, w ciągu dwudziestu pięciu lat z życia tytułowej bohaterki i jej bliskich. Na przestrzeni tego ćwierćwiecza obserwujemy Olive i jej otoczenie, będące prawdziwym przekrojem osobowości. Dzięki temu możemy dogłębnie wniknąć w życie małomiasteczkowej Ameryki. Wspomniałeś o znakomitym scenariuszu – pełna zgoda – ale nie można zapomnieć o jego pierwowzorze, czyli nagrodzonej Pulitzerem powieści Elizabeth Strout. Na ekranie od razu widać, że twórcy dysponowali najwyższej klasy materiałem źródłowym i przerobili go w perfekcyjny sposób na język filmu. Właściwie trudno się w tych czterech godzinach doszukać jakiegoś wyraźnie słabszego momentu.


J: To prawda, całość jest zróżnicowana, zarówno w treści, jak i formie. To historia obyczajowa, w którą twórcy wplatają wątki rodzinne, romansowe, a w pewnym momencie nawet kryminalne. To opowieść o miłości, rodzinie, egzystencjalnej nudzie, poszukiwaniu i stracie. Przede wszystkim to jednak wnikliwa obserwacja małomiasteczkowej społeczności, uwypuklająca jej wszystkie wady i zalety. W świecie, gdzie wszyscy się znają i każdego dnia przywołują na twarz zmęczony uśmiech w spotkaniu z sąsiadem, główna bohaterka jest wyjątkowo bezpośrednia.


2


M: I ta bezpośredniość zdecydowanie nie przysparza jej sympatyków wśród lokalnej społeczności, a nawet najbliższych osób. Olive to postać, o której można by dyskutować godzinami, sądzę jednak, że najbardziej zasadne będzie postawienie pytania: czy główna bohaterka da się lubić? Jej nie tyle ironiczna, co wręcz cyniczna postawa wobec otoczenia, mogła w niektórych widzach wzbudzać irytację i byłoby to uzasadnione. Zwłaszcza w zestawieniu z jej mężem – Henrym, uosobieniem dobroci i życzliwości. Niemożliwością wydaje się by ta dwójka wytrzymała ze sobą całe życie, a jednak, w jakiś niewyjaśniony sposób, zaskakująco do siebie pasują. Henry wydaje się być antidotum na wszelkie wady swojej żony, co jednak wielokrotnie czyni z niego ofiarę i ustawia sympatię widzów po jego stronie, czyniąc Olive „tą złą”. Tu wracamy do pytania – da się lubić, czy nie?


J: Myślę, że tak, bo choć postać ma trudny charakter i często bywa irytująca, to jednocześnie trudno odmówić jej głęboko skrywanych pokładów dobroci. Można ją nienawidzić, można też jej współczuć – widz sam zadecyduje. Niezależnie od wyboru, trzeba oddać Frances McDormand pokłon za jej doskonały aktorski popis, który najpewniej skradłby show, gdyby nie fakt, że pozostałe jego składniki są równie udane.


M: McDormand była zresztą skazana na sukces w tej roli – należy też do grona producentów serialu i była jedną z pierwszych osób, które zainteresowały się ekranizacją. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że zarówno ona, jak i partnerujący jej Richard Jenkins zagrali tu role życia. Dostając należną ich talentowi porcję czasu ekranowego, pokazali jakiego kalibru są aktorami. Posypią się nagrody w kierunku tej dwójki, niewątpliwie. Masz rację jednak, że mniejszych bądź większych aktorskich perełek jest tu całe mnóstwo (urzekła mnie zwłaszcza Zoe Kazan) i przebierając wśród nich, widz może się poczuć jak dziecko w sklepie ze słodyczami.


J: Dobrze więc, że to tylko cztery odcinki, bo kogoś niechybnie rozbolałby brzuch! Mamy więc doskonałe aktorstwo, świetny scenariusz, klimatyczne zdjęcia w stonowanych barwach, podkreślające zaściankowość filmowego świata i sprawną reżyserię, dzięki której wszystkie składniki mieszają się w smakowitą całość. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z arcydziełem, czy jednak pokusisz się o odrobinę krytycyzmu i wytkniesz Olive ewentualne mankamenty?


M: Niełatwe zadanie, bo bez bicia przyznaję, że produkcja HBO pochłonęła mnie bez reszty. Może delikatne pretensje miałbym tylko w przypadku niektórych, nazbyt łopatologicznie wyjaśnianych kwestii. Choćby w przypadku sceny w szpitalu, gdzie małżonkowie bardzo bezpośrednio wyrzucają sobie wszystkie żale. Trochę to jednak szukanie dziury w całym, Olive to dla mnie kawał znakomitej telewizji, praktycznie pozbawionej wad.



J: I mnie ciężko wskazać jakiekolwiek rysy w tym zaskakująco idealnym obrazie. Uwiódł mnie klimat i obraz miasteczka w stanie Maine, wyciągniętego jakby z którejś powieści Stephena Kinga oraz zwykli ludzie wiodący nudne życie. Jedyne, co nieco mnie rozczarowało, to występ Billa Murraya. Nie jego jakość, bo aktor jak zawsze spisał się rewelacyjnie, ale czas antenowy, jaki dostał. Mimo że pojawia się on w każdym zwiastunie, w samym serialu jest obecny w zaledwie kilku scenach. Pozostawia to spory niedosyt.


M: Wspominałeś na początku rozmowy o skondensowanej formie serialu, przez co przypomina on film. To każe mi zastanowić się nad jedną kwestią – czy w tym wypadku nie możemy już mówić o wyższości jednego medium (telewizji) nad drugim (kinem)? Oczywiście, to daleko posunięte twierdzenie i w zależności od przypadku można je zastosować w obie strony. Mam jednak wrażenie, że Olive jest przykładem historii, która mogła zadziałać tylko na małym ekranie. Sami twórcy przyznają, że format serialu dał im możliwość pełnego wyrazu, na który w kinie pozwolić by sobie nie mogli. Stąd też kontrowersyjny wniosek – może przyszłość takich skromnych, kameralnych dramatów leży w telewizji?


J: Ciekawe jest to, że w Wenecji serial został wyświetlony w formie filmu właśnie i został doskonale przyjęty przez widzów. Niemniej, to kolejny przykład, że historia może zaoferować więcej, gdy dać jej wystarczająco dużo miejsca. Serializacja popkultury już trwa i – jak na razie – przynosi ciekawe efekty. Niezależnie od tego, czy potraktujemy Olive Kitteridge jako miniserial, czy dłuższy film, warto poświęcić cztery godziny by zapoznać się z tą historią. Polecamy!



Mateusz Piesowicz - student filmoznawstwa. Oddany wielbiciel (pop)kultury ze znaczkiem ‚Made in USA’. Twierdzi, że blockbusterom się nie odmawia. Chyba, że na rzecz seriali.  

Inne teksty:

1 komentarz:

interplaygirl pisze...

Na Murraya też czekałam bardzo i też mam niedosyt. Jednak serial arcydobry. Fajna rozmowa.