Namówił odtwórcę roli Jamesa Bonda do
paradowania przez cały film w czerwonych majtkach, nakręcił najlepszą
interpretację legend arturiańskich w historii kina i niemal stworzył w latach
70. pierwszą adaptację Władcy Pierścieni dedykowaną hipisom. Przed państwem: John Boorman!
Brytyjski
reżyser, producent i scenarzysta, John Boorman to twórca 22 filmów, za które
otrzymał w sumie pięć nominacji do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. W
jego twórczości dominują dramaty i widowiska wojenne: kino, można by rzec,
poważne. Jednak i on zwracał się ku gatunkom lżejszym z definicji, w sumie
czterokrotnie romansując z szeroko pojętą fantastyką.
W roku 1974 John Boorman po sukcesie artystycznym Uwolnienia (1972, trzy nominacje do Oscara) dostał kredyt zaufania
i mógł skupić się na własnym projekcie. Padło na Zardoza, post-apokaliptyczną baśń w kiczowatej stylistyce. W 2293
roku nad światem panuje Zardoz - fałszywy bóg z zawodu, magik z powołania,
którego ucieleśnieniem jest gigantyczna, kamienna głowa unosząca się w
powietrzu. Wymarłym światem rządzą Eksterminatorzy, wyznawcy Zardoza, którzy
gwałcą i mordują w jego imieniu. Główny bohaterem filmu to Zed (Sean Connery), mężczyzna
w niewyjaśniony sposób dostaje się do wnętrza kamiennej głowy i zabija
znajdującego się tam mężczyznę, nieświadom, że tym samym morduje swojego Boga.
Konsekwencją tych działań jest trafienie do Wiru, będącego w świecie Boormana
czymś na kształt raju. Panuje tam złudna harmonia oparta na demokracji i
gospodarce rolnej – mieszkańcy są samowystarczalni, nieśmiertelni i niezdolni
do rozrodu. Karą jest postarzenie, w zależności od wykroczenia o dni, miesiące,
albo nawet 50 lat.
W
przeciwieństwie do brutalnego, prymitywnego świata, skąd pochodzi Zed, Wir jest
pełen pięknych i zadowolonych mieszkańców, przyroda kwitnie, drzewa wydają
owoce. Nie istnieje podział na klasy społeczne, na pierwszy rzut oka wszystko
jest w najlepszym porządku. Pojawienie się owłosionego Zeda z bronią w ręku
wprowadzi do tego iluzorycznego świata coś nowego: chaos. Będąc praktycznie
przybyszem z obcej planety, Eksterminator zostanie zniewolony, poddany naukowym
eksperymentom. Budzi lęk i chorobliwą fascynację. Finalnie okaże się
wybawieniem, bo jako jedyny zna miłość i śmierć.
Zardoz
to produkcja wyjątkowa. Łatwo wieszać na niej psy za kiczowatą stylistykę:
większość dekoracji to plastik i folia, a Connery przez niemal cały film biega
w skórzanych butach za kolana, czerwonych majtkach, zaś jego kreacji dopełnia
sumiasty wąs, bokobrody i długi warkocz. Łatwo przestraszyć się kwasowej
atmosfery (znajomy nazwał film mieszanką Świętej
Góry Jodorowkyego i Flasha Gordona,
trudno odmówić mu racji, a gdy się chwilę zastanowić, takie połączenie jest
mocno niepokojące, przez zupełną niekompatybilność). Wreszcie sama fabuła jest
okropnie chaotyczna – Boorman, będący reżyserem i scenarzystą, wrzuca do Zardoza na co tylko przyjdzie mu ochota,
a całość okrasza ogromną ilością nagich biustów. Linia fabularna jest dość
wątła i brakuje jej wyrazistości. Większość wątków i postaci zostaje lewie
zarysowana, trudno określić punkt, do którego wszystko zmierza, zaś najlepiej
widoczne są nawiązania do Czarnoksiężnika
z Krainy Oz i cytaty z T.S. Eliota. Podczas seansu w głowie widza rodzą się
pytania, na które nie uzyskuje odpowiedzi. Nie można jednak Zardozowi odmówić campowej wymowy i
sporej dawki oldschoolowego uroku, które ratują produkcję w końcowej ocenie.
Szkoda,
że kolejna produkcja Brytyjczyka – kontynuacja kultowego Egzorcysty – nie ma podobnych atutów. W 1977 roku Boorman stworzył
koszmarek, o którym wspominam jedynie z kronikarskiego obowiązku. Sequel filmu
Williama Friedkina ma niewiele wspólnego z oryginałem – choć fabularnie rozwija
wątki poprzednika, a w główną rolę ponownie wciela się Linda Blair, gdzieś
podczas produkcji zagubił się niepokojący, klaustrofobiczny klimat. Sekwencje
opętania nie robią wrażenia, zaś sama fabuła jest pełna dziur i
niedorzeczności, z drętwymi dialogami na czele. Film został lodowato przyjęty
przez krytykę. Swoje niezadowolenie wyrazili również reżyser pierwszego Egzorcysty oraz autor powieści będącej
bazą dla serii - William Peter Blatty. Sam Boorman przyznał się po latach do
błędu – upatrując swej winy w nieodpowiednim podejściu do materiału źródłowego.
Jest to o tyle ciekawe, że trzy lata wcześniej odrzucił propozycję
wyreżyserowania świetnie napisanej „jedynki” z powodu… scenariusza.
Na
szczęście kolejną produkcją filmowiec odkupił swe winy. Kultowy Excalibur z 1981 roku to prawdopodobnie
najlepszy film fantasy do czasu Drużyny
Pierścienia Petera Jacksona. Biorąc na warsztat legendy arturiańskie i
bazując na szesnastowiecznym tekście Thomasa Mallory’ego reżyser stworzył
dzieło absolutne. Fabularnie opowiada o całym życiu króla Artura koncentrując
się na tytułowym orężu: jesteśmy świadkami poczęcia wybrańca, wyciągnięcia
przezeń miecza ze skały, dochodzenia do władzy, małżeństwa z Ginewrą, powołania
Rycerzy Okrągłego Stołu, wreszcie kazirodczego związku z Morganą i śmierci w
starciu z niechcianym synem. Nie brakuje oczywiście Merlina, przyjaźni i
konfliktu z Lancelotem oraz poszukiwań Świętego Grala.
Jak
zauważa Jerzy Szyłak (Kino Nowej Przygody,
s. 150-152, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011) ogarnięcie tak dużego materiału
było zadaniem karkołomnym, jednak Boorman wychodzi z niego bez szwanku dzięki
konsekwentnemu skupieniu się na historii miecza. Również poważne traktowanie
fantastycznej warstwy opowieści – magii i cudów – pozwala filmowcowi skupić się
na opowiadanej historii, bohaterach. Boorman odwołuje się do wielu porządków,
symboli i religii. W metaforycznym odczytaniu opowieść pęka od nawiązań do
mitów, legend, historii naszego świata, bez ustanku ewoluującej kultury. Artur
i jego królestwo to jedno – gdy w ostatnich partiach filmu władcę trawi
choroba, ziemia staje się jałowa i traci koloryt. Jednak później, gdy Artur
rusza do ostatecznej walki, świat odradza się, rośliny zaczynają kwitnąć. Również
w warstwie ikonograficznej da się zauważyć prostą, intuicyjną symbolikę.
Z
dzisiejszej perspektywy można narzekać na przeszarżowane aktorstwo (zwłaszcza w
pierwszej połowie filmu) i „plastikowe miecze” (mimo kolosalnego, jak na tamte
czasy, budżetu). Pytanie tylko: po co? Wizja reżysera jest konsekwentna i pełna
rozmachu. Film zgrabnie zmienia tonacje - baśniowy ton i slapstickowy humor
znika w drugiej połowie widowiska. Gdy Artur choruje, a Rycerze Okrągłego Stołu
przemierzają świat w poszukiwania Grala, Boorman nie boi się korzystać z
estetyki kina grozy. Excalibur to
doskonale opowiedziana historia, wspaniała opowieść rozgrywająca się w
fascynującym świecie pobudzającym wyobraźnię. To świat piękny i brutalny
jednocześnie, żywy, pękający od krain i postaci, ale też kulturowych nawiązań,
z których chyba najbardziej zapada w pamięć muzyka, zaczerpnięta między innymi
z opery Tristan i Izolda Richarda
Wagnera.
Oglądając
dziś Excalibur możemy żałować, że
plany Boormana, by ożywić na ekranie Śródziemie
Tolkiena, spełzły na niczym. Po latach sam reżyser cieszy się, że z jego
adaptacji nic nie wyszło, bo dzięki temu Peter Jackson miał pole do popisu,
które – wedle słów Boormana – w pełni wykorzystał. Na początku lat 70. to
właśnie twórca Zardoza przymierzał
się do nakręcenia Władcy Pierścieni
współpracując z Rospo Pallenbergiem. Jak pisze Miłosz Stelmach (Ekrany nr 6/2012), efektem trudów obu
scenarzystów był 176-stronicowy scenariusz kondensujący sagę Tolkiena do
jednego, trzygodzinnego filmu. Tekst był dzieckiem swoich czasów – poza
niezbędnymi zmianami i skrótami, dodano sekwencje psychodeliczne i sceny czysto
erotyczne, które miały trafić do widzów lat 60. i 70. Planowano wykorzystać
wiele odważnych rozwiązań, przykładowo hobbitów miały grać dziesięcioletnie
dzieci, ucharakteryzowane i dubbingowane przez dorosłych aktorów.
Wytwórnia
United Artist, zainteresowana pierwotnie produkcją, wpadła w kłopoty finansowe,
zaś najnowszy wówczas film Boormana – Leo
Ostatni (1970) okazał się frekwencyjną klapą. W obliczu tych kłopotów,
adaptacja Władcy Pierścieni
powędrowała z powrotem na półkę. Boorman wykorzystał przygotowane pomysły
techniczne w Zardozie i lokacje w Excaliburze. Jak to mówią, każde
doświadczenie jest cenne i nic nie dzieje się bez przyczyny. Być może, gdyby
Boorman w latach 70. zrealizował tolkienowską adaptację, nigdy nie powstałby
rewolucyjny dla raczkującego gatunku Excalibur,
a Peter Jackson nie zrealizowałby swojej trylogii. Dziś ten 82-letni filmowiec
pracuje nad kontynuacją swego najbardziej osobistego filmu (Nadzieja i chwała, 1987), wracając do estetyki,
w której czuje się najlepiej: do kina wojennego. Może to i dobrze, bo z
czterech podróży do magicznych światów, tylko jedna okazała się sukcesem. A jak
wiemy, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Tekst ukazał się pierwotnie w drugim numerze magazynu Smokopolitan z sierpnia 2015 roku.
3 komentarze:
Jakoś nie umiem przekonać się do filmów Fantasy, może kiedyś;)
Nigdy nie słyszałam o takim człowieku... Aż wstyd przyznać. Teraz przynajmniej wiem, że taki pan istnieje :p
Z perspektywy czasu wiele rzeczy wydaje mi się bardziej twórcze niż dzisiejsze produkcje, ale może sentyment o tym decyduje. :)
Prześlij komentarz