> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 28 października 2020

The Office US (2005-2013) - wrażenia

Długo mnie namawialiście i w końcu uległem. Wraz z nastaniem marcowego lockdownu zacząłem oglądać „The Office”. Pierwsze wrażenia nie były najbardziej optymistyczne – obcując z kolejnymi epizodami, zastanawiałem się „czym tu się zachwycać?”. Brnąłem jednak dalej, bo słyszałem, że serial potrzebuje chwili na rozbieg, a mój ukochany „Parks and Recreation” był podobnym przypadkiem. Na szczęście moja cierpliwość została szybko nagrodzona, bo już drugi sezon diametralnie zmienił podejście do postaci Michaela Scotta (doskonały Steve Carell), a tym samym bardziej trafił w moje gusta. Wciągnęła mnie rozgrywająca się gdzieś na drugim planie relacja między Pam (Jenna Fisher) a Jimem (John Krasinski), kolejne dziwactwa Dwighta (Rainn Wilson) i bogata galeria drugoplanowych postaci.



Jak to bywa w sitcomach, właśnie bohaterowie – obok oczywiście humoru – stanowią tu o największej sile serialu. Zarówno te główne – emocjonalnie nieprzystosowany do życia w społeczeństwie Michael, konkurujący ze sobą Jim i Dwight – jak i poboczne. Stanley, który ma na wszystko wywalone, czeka na emeryturę i rozwiązuje krzyżówki; nieco ociężały Kevin; tajemniczy Creed, który zawsze ma coś na sumieniu i chyba nie przepracował ani jednego dnia, bo na pulpicie zawsze ma otwartego pasjansa; mająca kota na punkcie kotów i obowiązkowości Angela. Niby każdego z nich można określić jedną cechą charakteru, ale w trakcie oglądania kolejnych sezonów większość z nich nabiera głębi, często też tragicznego rysu (oczywiście zgodnie z komediowymi prawidłami odpowiednio przerysowanego, by nie tylko smucić, ale i bawić).

Crème de la crème serialu stanowi oczywiście postać Michaela Scotta, w którego brawurowo wciela się Carell. Milion złotych pomysłów i drugie tyle złych pomysłów. Gdy bohater znika pod koniec siódmego sezonu, pozostawiona po nim pustka jest bardzo odczuwalna. Serial traci energię i sporo uroku, a scenarzyści jakby nie wiedzą co dalej począć – ósmy sezon był dla mnie prawdziwym testem wiary. Nie chciało mi się wracać do oglądania, kolejne odcinki czekały na mnie bardzo długo, czasem wręcz porzucałem je w połowie i mało brakowało, a bym ich nie dokończył. Zwyczajnie straciłem serce dla tego serialu – ani przekombinowane perypetie lubianych przecież bohaterów ani wymuszone żarty nie były w stanie mnie do niego przekonać. Do tego gdy pojawił się nielubiany przeze mnie Will Ferrell i próbował imitować Carella (co w ogóle było chybionym pomysłem), to wywracałem oczami za każdym razem jak musiałem na niego patrzeć.

Sezon dziewiąty oglądałem już z dużo większą przyjemnością, a finał autentycznie mnie wzruszył. Ciężko było mi pożegnać tę zgraję, z którą przez ostatnie miesiące spędziłem naprawdę dużo czasu (dziewięć sezonów!). Mimo potknięć i kilku gorszych momentów będę pamiętał, że przez większość czasu zaśmiewałem się do rozpuku (najlepsze momenty pewnie znacie z memów, ale obejrzenie ich obudowanych fabułą wzbogaca je o nowy kontekst), niekiedy miałem łzy w oczach – ale zawsze się przy tym uśmiechałem (kto nigdy się nie wzruszył na ślubie nad wodospadem, niech pierwszy rzuci kamieniem! CZY WY NIE MACIE SERCA?!).

O tym serialu napisano już wszystko i nic nowego nie wymyślę, a i pewnie tutaj znajdą się osoby o wiele lepiej obeznane z tematem. Dlatego dziś taki tekst trochę na gorąco i bez większej wartości merytorycznej, ale chciałem się podzielić radością z oglądania „The Office” i smutkiem z zakończenia tej pięknej przygody. Wciąż nie wiem, czy bardziej lubię „The Office” czy „Parks and Recreation”. Chyba nie chcę wybierać. Zastanawiam się za to, po jaki serial tego typu sięgnąć w następnej kolejności. Rozważam wejście w coś nowego („Arrested Development”?), albo re-watch jakiegoś klasyka („Community”).

Brak komentarzy: