
O tym właśnie stara się opowiedzieć Garth Ennis w drugim tomie „Hellblazera”, który trafił w ręce polskiego czytelnika. Jako że nastąpił roczny przeskok w fabule (Egmont i jego polityka wydawnicza nadal pozostaje nieprzeniknioną zagadką ), spotykamy Johna Constantine’a, współczesnego maga po przejściach, gdy wraz ze swoją dziewczyną Kit przyjeżdża do kochającej siostry na gwiazdkę. Szybko się okazuje, że zaproszenie okultysty nie jest wyłącznie przejawem siostrzanej miłości, ale ma określony cel – otóż siostrzenica Johna zaczyna, śladami wujka, zajmować się magią... „Ostatni z rodu”, bo tak nazywa się historyjka, w zasadzie niewiele przedstawia- ot, jakie to przekleństwo być Constantinem, jak to źle zajmować się magią, bo psuje się innym życie, jak to każdy z rodziny Constantinów stoczył się na dno piekielnych Otchłani przez czarnoksięskie sztuczki i „Och, już nie będę, wujku Johnie”. Ogólnie rzecz biorąc – prosto, miło, nieskomplikowanie. Constantine przyjeżdża, mści się na złym młodym sataniście, robi trochę dobrego dla nieumarłego przodka, a Kit opowiada sprawczyni całego zamieszania, jak to spieprzył sobie i innym egzystencję wujaszek. Niewiele.
Kolejna opowiastka, „Czterdziestka”, to w sumie ciepła i miła wariacja na temat, niż pełnoprawny zeszyt – John ma urodziny. Czterdzieste. Nie ma przyjaciół, a dziewczyna poza miastem. Gdy wraca do domu z postanowieniem upicia się do nieprzytomności w towarzystwie lustra, nagle okazuje się, że starzy kumple postanowili zrobić przyjęcie- niespodziankę. Wielkie zaskoczenie, wzajemne poklepywanie się po plecach, śmiechy, przelewający się alkohol, marihuana i inne używki – szampańskiej zabawy nie może zepsuć nawet przybycie niepożądanego znajomego... I wszystko fajnie, szkoda tylko, że polski czytelnik skojarzy trzy, góra cztery postaci na przyjęciu, bo przecież Egmont nie musi robić przypisów, nawet najbardziej elementarnych, choćby na poziomie tych z „Azylu Arkham”. Bo po co?

Słówko o szacie graficznej- kto czytał jakikolwiek komiks Dillona, ten czytał wszystkie jego komiksy, jak to mówią. Kreska jeszcze niewyrobiona, nieco „brudniejsza” niż w „Kaznodziei”, momentami niektóre kadry aż proszą się o szczegóły. W melinie dwóch nastolatków tylko kilka gazet, pudło i dwie puszki po piwie w kącie? Okładki Fabry’ego- jak zwykle miód. Chociaż też jeszcze to nie to, co można obejrzeć przy jego pracy nad „Preacherem”. Kolory, jak to kolory w komiksach sprzed kilkunastu lat- położone paskudnie i momentami od czapy, skutecznie burząc nastrój. No cóż.
2 komentarze:
Piszesz tak rewelacyjnie, ze "kupuje" wszystko jak leci. Nawet kota w worku.
Poniewaz 'tam gdzies' bardzo duzo sie pisze o talencie, to Ty go napewno masz.
mamutek
A polecam, polecam. Ale doradzam też zaznajomienie się z pierwszym tomem serii (w Polsce przynajmniej) - "Niebezpieczne nawyki".
Prześlij komentarz