> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 17 lipca 2012

276 - Ostatni piknik w Mieście Grzechu

W ostatnim tomie opowiadającym dzieje Miasta Grzechu Frank Miller wraz ze swym nowym głównym bohaterem - byłym marines o wyglądzie Thorgala na ciężkim kacu - zabiera nas do piekła i z powrotem. Ta dość długa (bo opowiedziana na prawie trzystu stronach) przejażdżka bez trzymanki zaczyna się od pewnej tajemniczej kobiety, którą ratuje od samobójstwa nasz szlachetny bohater. Wallace nie zdaje sobie nawet sprawy, że jednocześnie wplątuje się w brudną intrygę sięgającą dalej i głębiej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Gdy jego, niedawno uratowana, a już ukochana, dziewczyna zostaje porwana, nie namyślając się długo, rusza w pościg.

Brzmi nieźle, jednak czuć tu pewne zmęczenie materiału. Historia jest nieco chaotyczna i bardzo rozciągnięta. Brakuje jej świetnego, klaustrofobicznego klimatu noir, za który chyba najbardziej ceniłem poprzednie tomy "Sin City", pozostała co prawda narracja pierwszoosobowa, jednak teksty nie są już tak mocne jak kiedyś. To dalej brudne miasto, jednak jego smród nie jest już tak dotkliwy. A szkoda. Onelinery nie brzmią tak dobrze, a ciągłe powtórzenia przeszkadzają w lekturze. Główny bohater to kolejny niezniszczalny twardziel, nic go nie powstrzyma przed osiągnięciem obranego celu. Morduje z dziecinną łatwością, po pokonaniu kilkunastu przeciwników nie dostaje nawet zadyszki. Potrafi zrobić konkretną rozpierduchę lub działać w ukryciu, cicho niczym cień. W kilku słowach: maszyna do zabijania szuka ukochanej, przy okazji rozprawiając się z całym gangiem. Klasycznie. Jednym z najciekawszych elementów albumu są narkotyczne majaki Wallace'a. Finałową walkę widzimy właśnie oczami otumanionego marines. Przez scenę przewija się cała plejada gwiazd, swoje gościnne występy zaliczają m.in. Leoindas, Elektra, Big Guy i Rusty Robochłopiec, Martha Washington, Hellboy oraz Samotny Wilk i jego nieodłączne Szczenię. To tylko niektórzy z bohaterów, którzy metaforycznie pomagają głównemu bohaterowi w jego ostatniej walce. Trzeba przyznać, że to ciekawy zabieg, który bardzo uatrakcyjnił lekturę.

Muszę niestety przyznać, że nie podoba mi się warstwa graficzna albumu. Wydaje mi się, że Frank Miller był już zmęczony swoją serią. Rysunki są niestaranne, niejednokrotnie sprawiają wrażenie groteskowych i karykaturalnych. Album był chyba rysowany w ekspresowym i ekstremalnym tempie. Kadrowanie wciąż stoi na wysokim poziomie, jednak zabrakło wygładzenia, dopieszczenia. Jedynie liczne w albumie splashpage'e "dają radę", jak do się mówi, i swym poziomem wyznaczają wyraźną granicę między swoją jakością a jakością reszty albumu. Wiele osób twierdzi, że Miller specjalnie poszedł w kierunku karykatury swych dawnych prac, często zapominając o anatomii i stosując szybką, niedbałą kreskę. Być może tak było, a wielu się to spodobało, ja jednak wciąż obstawiam, że album mógł być narysowany lepiej, gdyby tylko autor bardziej się do tego przyłożył.

"Do piekła i z powrotem" nie jest zakończeniem "Sin City", o jakim bym marzył. Dość prosta, rozciągnięta do wielkich rozmiarów historia miłosna z happy endem i masakrą w tle jest w swej prostocie ckliwa i mało wiarygodna. Gdzieś zgubił się świetny kryminalny klimat, teksty się stępiły, a rysunki stały się w międzyczasie bardzo szybkie i niechlujne. Cieszą natomiast występy gościnne, powrót bohaterów znanych z poprzednich tomów i jak zawsze świetne, całostronicowe, negatywowe kadry. Miło jest postawić na półce ostatni tom "Sin City" w twardej oprawie, oddalić się dwa kroki i spojrzeć na ułożony z grzbietów wizerunek tańczącej Nancy. Szkoda jednak, że przez nierówność grzbietów, rysunek jest pofalowany, a piękna Nancy traci swój urok.


Powyższa recenzja została pierwotnie opublikowana na Alei Komiksu.

4 komentarze:

Pan Latar pisze...

Uwaga, komentuję na blogu: Muszę kupić ten tom SC:-)))

Jan Sławiński pisze...

Hahaha. Kupuj, kupuj i poluj na resztę albo czekaj na wznowienia. Fajnie mieć całość na półce :)

GiP pisze...

Oj tam, oj tam. Mi się podobało;) Pewnie, że to już nie to co "Ten Zółty Drań" (mój ulubieniec), czy choćby "Trudne pożegnania" (Tom 1 cyklu). I chyba największe różnice widać własnie pomiędzy tymi dwoma. Początkiem i końcem.
Nie mniej kupuję tę wizję Franka.
Zgodzić muszę się z Tobą co do warstwy graficznej, która często jest... hmmm... brzydka? :( EH

Jan Sławiński pisze...

Mi też się podobało, ale spodziewałem się czegoś więcej - nie był to poziom poprzednich części. No i dużo punktów odjąłem za te nieszczęsne rysunki.