> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 6 lipca 2015

Szósty rewolwer - niezwykli dżentelmeni na Dzikim Zachodzie

W komiksie Zimne martwe palce przecinają się drogi trojga bohaterów: przeklętego i na wpół umarłego szaleńca – generała Konfederacji Oleandera Hume’a; niepozbawionego uroku, acz bezwzględnego rewolwerowca Drake’a Sinclaira oraz Becky Montcrief – świeżo osieroconej córki pastora, właścicielki potężnego artefaktu. Jest nim ostatni z sześciu rewolwerów o magicznych właściwościach, jego amunicja nigdy się nie kończy, zaś dzierżący go człowiek potrafi przewidzieć przyszłość. Generał Hume chce odzyskać swą własność i zgromadzić wszystkie sześć spluw, by uwolnić pradawne zło i pogrążyć świat w chaosie.


W westernową konwencję scenarzysta Cullen Bunn wplata elementy horroru i stawia na czystą akcję. Jego Dziki Zachód to świat, gdzie magiczne artefakty, duchy, demony i przyzywani zza grobu zmarli są na porządku dziennym. Nikogo nie dziwi rewolwer plujący ogniem o sile armaty ani drzewo gadających wisielców. To świat nierówno rozdanych szans, w którym można łatwo zginąć (jeśli nie ma się po swojej stronie magii, a i ta nie gwarantuje bezpieczeństwa). Bohaterowie są bezwzględni, okrutni i pozbawieni ludzkich odruchów – wiedzą, że jeśli nie dostosują się do brutalnych zasad, to stracą życie. Każdy więc stara się uzyskać przewagę nad pozostałymi, a tę może zapewnić tytułowy rewolwer – klasyczny w swych założeniach McGuffin, który trafia w ręce nieświadomej jego potęgi Becky.

Akcja gna na łeb na szyję, nie zwalniając praktycznie ani na moment. Szaleńcze pościgi, wybuchowe strzelaniny, walka z demonami – czego tu nie ma! Scenarzysta bez skrępowania korzysta z estetyki rodem z B-klasowych produkcji i wrzuca do swojego komiksu wszystko, na co tylko przyjdzie mu ochota. Nagromadzenie atrakcji może przyprawić o zawrót głowy, zwłaszcza w połączeniu z dość kiepsko napisanymi dialogami – niektóre z tekstów są zbyt deklaratywne, inne służą prezentacji tego, co spokojnie można by pokazać obrazem, zaś jeszcze inne zbyt często powtarzają te same informacje. Choć momentami czyta się to ze zgrzytaniem zębów, to z drugiej strony wiele z tych zdań (często patetycznych) idzie w parze z absurdalną i bezpretensjonalną akcją.

Brian Hurt, rysownik albumu, nie wdaje się w zbędne szczegóły. Jego kreska jest szybka, prosta, niekiedy umowna. Stawia na klimatyczne, duże kadry kończące lub otwierające daną sekwencję, przeplata je z mniejszymi, dynamizując historię i oddzielając spokojne momenty od scen akcji. Często korzysta z żabiej perspektywy, ukazując złowieszczość i monumentalność postaci, najwięcej natomiast wysiłku wkłada w dynamikę scen akcji, które zresztą wychodzą mu najlepiej.

Pierwszy tom serii Szósty rewolwer to – prawdopodobnie zgodnie z założeniami twórców – przyjemne i lekkie czytadło. Album, który umili popołudnie, może zaskoczyć mieszanką pomysłów i gatunków, wywoła zapewne uśmiech zadowolenia, jednak koniec końców szybko uleci z głowy. Właściwie Zimne martwe palce można potraktować jako zamkniętą historię, wątki zostają szybko zwieńczone w finale albumu, jednak kto ma ochotę na więcej, ten powinien sięgnąć po kontynuację. Sam z przyjemnością ją przeczytam, tym chętniej, że ma być w niej sporo voodoo. A, jak wszyscy wiemy, trudno oprzeć się urokowi XIX wiecznej Luizjany opanowanej przez szamanów.

6/10

Recenzja została napisana dla serwisu Booklips.pl i tam pierwotnie opublikowana.

Fanpage bloga na Facebooku.

Brak komentarzy: