W komiksie Zimne martwe palce przecinają się drogi trojga
bohaterów: przeklętego i na wpół umarłego szaleńca – generała
Konfederacji Oleandera Hume’a; niepozbawionego uroku, acz bezwzględnego
rewolwerowca Drake’a Sinclaira oraz Becky Montcrief – świeżo osieroconej
córki pastora, właścicielki potężnego artefaktu. Jest nim ostatni z
sześciu rewolwerów o magicznych właściwościach, jego amunicja nigdy się
nie kończy, zaś dzierżący go człowiek potrafi przewidzieć przyszłość.
Generał Hume chce odzyskać swą własność i zgromadzić wszystkie sześć
spluw, by uwolnić pradawne zło i pogrążyć świat w chaosie.
W westernową konwencję scenarzysta Cullen Bunn wplata elementy
horroru i stawia na czystą akcję. Jego Dziki Zachód to świat, gdzie
magiczne artefakty, duchy, demony i przyzywani zza grobu zmarli są na
porządku dziennym. Nikogo nie dziwi rewolwer plujący ogniem o sile
armaty ani drzewo gadających wisielców. To świat nierówno rozdanych
szans, w którym można łatwo zginąć (jeśli nie ma się po swojej stronie
magii, a i ta nie gwarantuje bezpieczeństwa). Bohaterowie są
bezwzględni, okrutni i pozbawieni ludzkich odruchów – wiedzą, że jeśli
nie dostosują się do brutalnych zasad, to stracą życie. Każdy więc stara
się uzyskać przewagę nad pozostałymi, a tę może zapewnić tytułowy
rewolwer – klasyczny w swych założeniach McGuffin, który trafia w ręce nieświadomej jego potęgi Becky.
Akcja gna na łeb na szyję, nie zwalniając praktycznie ani na moment.
Szaleńcze pościgi, wybuchowe strzelaniny, walka z demonami – czego tu
nie ma! Scenarzysta bez skrępowania korzysta z estetyki rodem z
B-klasowych produkcji i wrzuca do swojego komiksu wszystko, na co tylko
przyjdzie mu ochota. Nagromadzenie atrakcji może przyprawić o zawrót
głowy, zwłaszcza w połączeniu z dość kiepsko napisanymi dialogami –
niektóre z tekstów są zbyt deklaratywne, inne służą prezentacji tego, co
spokojnie można by pokazać obrazem, zaś jeszcze inne zbyt często
powtarzają te same informacje. Choć momentami czyta się to ze
zgrzytaniem zębów, to z drugiej strony wiele z tych zdań (często
patetycznych) idzie w parze z absurdalną i bezpretensjonalną akcją.
Brian Hurt, rysownik albumu, nie wdaje się w zbędne szczegóły. Jego
kreska jest szybka, prosta, niekiedy umowna. Stawia na klimatyczne, duże
kadry kończące lub otwierające daną sekwencję, przeplata je z
mniejszymi, dynamizując historię i oddzielając spokojne momenty od scen
akcji. Często korzysta z żabiej perspektywy, ukazując złowieszczość i
monumentalność postaci, najwięcej natomiast wysiłku wkłada w dynamikę
scen akcji, które zresztą wychodzą mu najlepiej.
Pierwszy tom serii Szósty rewolwer to – prawdopodobnie zgodnie z
założeniami twórców – przyjemne i lekkie czytadło. Album, który umili
popołudnie, może zaskoczyć mieszanką pomysłów i gatunków, wywoła zapewne
uśmiech zadowolenia, jednak koniec końców szybko uleci z głowy.
Właściwie Zimne martwe palce można potraktować jako zamkniętą
historię, wątki zostają szybko zwieńczone w finale albumu, jednak kto ma
ochotę na więcej, ten powinien sięgnąć po kontynuację. Sam z
przyjemnością ją przeczytam, tym chętniej, że ma być w niej sporo
voodoo. A, jak wszyscy wiemy, trudno oprzeć się urokowi XIX wiecznej
Luizjany opanowanej przez szamanów.
6/10
Recenzja została napisana dla serwisu Booklips.pl i tam pierwotnie opublikowana.
Fanpage bloga na Facebooku.
Fanpage bloga na Facebooku.
- Biały Wilk w komiksowych kadrach - Racja stanu.
- Biały Wilk w komiksowych kadrach - House of Glass.
- Recenzja: Hellboy w piekle: Zstąpienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz