Kim jest Bruce Robertson, główny bohater Brudu? To pijak, narkoman, seksoholik i sprawny
manipulator. To również stróż prawa, próbujący rozwiązać zagadkę morderstwa i
wygrać wyścig po awans na stanowisko inspektora. By jednak tego dokonać, będzie
musiał wyeliminować konkurencję, do czego zabierze się z właściwą sobie
przebiegłością i bezwzględnością. Piękna kariera, dzięki której odzyska żonę i
córkę, a także odpokutuje dawne winy, wydaje się być na wyciągnięcie ręki.
Brud to kolejna, po Trainspotting
(1996, D. Boyle) i Ecstasy (2011,
R. Heydon), adaptacja filmowa powieści Irvine’a Welsha. Pierwsza połowa filmu
to czarna komedia, której humor w dużej mierze oparty jest na kontraście –
cyniczne komentarze głównego bohatera wygłaszane z offu są zderzane z
zaskakującym obrazem. Dynamiczny montaż i ciekawie dobrany compilation score dopełniają drapieżnego scenariusza. Warto
wsłuchać się w ostre dialogi i monolog prowadzony przez głównego bohatera z
charakterystycznym, szkockim akcentem, zwieńczony niejednokrotnie zaskakującą
puentą. Osadzenie fabuły w okresie świąt Bożego Narodzenia dodaje filmowi
klimatu, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że śnieg występuje tu najczęściej w
formie kresek, które bohaterowie wciągają nosem przez zrulowane banknoty.
W drugiej połowie Brud
uderza w bardziej dramatyczne tony. Hulanki i swawole, liczne przekręty i uprzykrzanie
życia wszystkim naokoło (będące ulubioną rozrywką Robertsona) odbijają się
bohaterowi niezdrową czkawką. Alkohol i narkotyki niszczą tak ciało, jak i
psychikę detektywa – demoniczne wizje przeszkadzają w śledztwie, konkurencja
wysuwa się na prowadzenie w wyścigu po stołek inspektora, a widz jest zmuszony
zrewidować swoje poglądy na temat przedstawionych wcześniej na ekranie wydarzeń
– nie wszystkie wszak są prawdziwe; rozwinięcie kilku wątków będzie cokolowiek
zaskakujące.
Obsadzony w głównej roli James McAvoy wypada
rewelacyjnie. Jest przekonujący w obu częściach filmu: jako król życia,
wulgarny i nadużywający władzy detektyw oraz jako wrak człowieka, zagubiony i
złamany. Ekspresyjna mimika i gwałtowne gesty doskonale oddają temperament
bohatera, a szaleńczy błysk w oczach dodaje mu specyficznego, hipnotyzującego
uroku. Drugi plan to cała galeria aktorów charakterystycznych, którzy z
właściwą dla siebie manierą odgrywają swoje role – warto wspomnieć o
demonicznym doktorze, w którego wcielił się Jim Broadbent oraz fajtłapowatym
bogaczu w wielkich okularach w interpretacji Eddiego Marsana.
Brud Jona S. Bairda zaskakuje energią i dynamiką. Dzięki
sprawnej realizacji i zabawie z montażem, ścieżką dźwiękową i filmowymi
środkami wyrazu seans mija bardzo szybko, a oglądanie na ekranie Jamesa McAvoya
to czysta przyjemność. Szkoda tylko, że wątek kryminalny, wokół którego kręci
się fabularna oś filmu, został ledwie zarysowany i potraktowany po macoszemu. Jednocześnie
może to i dobrze, bo dzięki temu reżyser ma więcej czasu, by pokazać, że w
niektórych przypadkach tytułowego brudu nie sposób wyczyścić.
Tutaj pisałem o 7. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie.
Tutaj pisałem o 7. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz