> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 3 listopada 2014

462 - Słodko-gorzki smak życia – recenzja filmu Brud (Filth, reż. Jon S. Baird, Wielka Brytania 2013).

Kim jest Bruce Robertson, główny bohater Brudu? To pijak, narkoman, seksoholik i sprawny manipulator. To również stróż prawa, próbujący rozwiązać zagadkę morderstwa i wygrać wyścig po awans na stanowisko inspektora. By jednak tego dokonać, będzie musiał wyeliminować konkurencję, do czego zabierze się z właściwą sobie przebiegłością i bezwzględnością. Piękna kariera, dzięki której odzyska żonę i córkę, a także odpokutuje dawne winy, wydaje się być na wyciągnięcie ręki.



Brud to kolejna, po Trainspotting (1996, D. Boyle) i Ecstasy (2011, R. Heydon), adaptacja filmowa powieści Irvine’a Welsha. Pierwsza połowa filmu to czarna komedia, której humor w dużej mierze oparty jest na kontraście – cyniczne komentarze głównego bohatera wygłaszane z offu są zderzane z zaskakującym obrazem. Dynamiczny montaż i ciekawie dobrany compilation score dopełniają drapieżnego scenariusza. Warto wsłuchać się w ostre dialogi i monolog prowadzony przez głównego bohatera z charakterystycznym, szkockim akcentem, zwieńczony niejednokrotnie zaskakującą puentą. Osadzenie fabuły w okresie świąt Bożego Narodzenia dodaje filmowi klimatu, zwłaszcza w połączeniu z faktem, że śnieg występuje tu najczęściej w formie kresek, które bohaterowie wciągają nosem przez zrulowane banknoty.

W drugiej połowie Brud uderza w bardziej dramatyczne tony. Hulanki i swawole, liczne przekręty i uprzykrzanie życia wszystkim naokoło (będące ulubioną rozrywką Robertsona) odbijają się bohaterowi niezdrową czkawką. Alkohol i narkotyki niszczą tak ciało, jak i psychikę detektywa – demoniczne wizje przeszkadzają w śledztwie, konkurencja wysuwa się na prowadzenie w wyścigu po stołek inspektora, a widz jest zmuszony zrewidować swoje poglądy na temat przedstawionych wcześniej na ekranie wydarzeń – nie wszystkie wszak są prawdziwe; rozwinięcie kilku wątków będzie cokolowiek zaskakujące.

Obsadzony w głównej roli James McAvoy wypada rewelacyjnie. Jest przekonujący w obu częściach filmu: jako król życia, wulgarny i nadużywający władzy detektyw oraz jako wrak człowieka, zagubiony i złamany. Ekspresyjna mimika i gwałtowne gesty doskonale oddają temperament bohatera, a szaleńczy błysk w oczach dodaje mu specyficznego, hipnotyzującego uroku. Drugi plan to cała galeria aktorów charakterystycznych, którzy z właściwą dla siebie manierą odgrywają swoje role – warto wspomnieć o demonicznym doktorze, w którego wcielił się Jim Broadbent oraz fajtłapowatym bogaczu w wielkich okularach w interpretacji Eddiego Marsana.


Brud Jona S. Bairda zaskakuje energią i dynamiką. Dzięki sprawnej realizacji i zabawie z montażem, ścieżką dźwiękową i filmowymi środkami wyrazu seans mija bardzo szybko, a oglądanie na ekranie Jamesa McAvoya to czysta przyjemność. Szkoda tylko, że wątek kryminalny, wokół którego kręci się fabularna oś filmu, został ledwie zarysowany i potraktowany po macoszemu. Jednocześnie może to i dobrze, bo dzięki temu reżyser ma więcej czasu, by pokazać, że w niektórych przypadkach tytułowego brudu nie sposób wyczyścić.

Tutaj pisałem o 7. Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie.

Brak komentarzy: