> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 14 sierpnia 2018

19. Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu (2018) - relacja


Jeśli zaglądacie tu nieco dłużej niż od wczoraj (np. od sierpnia 2015) to pewnie wiecie, że Letnia Akademia Filmowa w Zwierzyńcu to mój ukochany festiwal i ulubiony tydzień w roku. Malownicze Roztocze, piękna pogoda i luźna atmosfera czynią z LAF-u idealne miejsce na spędzenie wakacji. Można solidnie odpocząć i nadrobić zaległości – filmowy repertuar festiwalu pozwala nie tylko na zobaczenie kilu przedpremierowych tytułów, ale przede wszystkim na zmniejszenie kupki wstydu. Siedmiodniowy pobyt w Zwierzyńcu zaowocował siedemnastoma nowymi ocenami na filmwebie (link do profilu, zapraszam do znajomych). Niżej krótkie wrażenia z wybranych seansów.




W programie tegorocznej edycji Letniej Akademii Filmowej dominowały filmy o człowieku, ale znalazło się też kilka o zwierzętach. Jeden z seansów zgrabnie łączył oba tematy. Lubię nietoperze z 1985 roku w reżyserii Grzegorza Warchoła to jedyny film wampiryczny zrealizowany w Polsce do czasu Kołysanki Machulskiego, a więc 2010 roku. Produkcja ma wiele grzechów – od nienaturalnie artykułowanych dialogów, przez kwadratowe aktorstwo, po nadmierne szczucie cycem – ale w gronie znajomych ogląda się ją z zafascynowaniem. Ze śmiechu prawie spadłem z krzesła, więc szczerze polecam ten fikołek, zwłaszcza wszystkim miłośnikom Klanu – znany i lubiany Jerzy zalicza (hehe) w filmie najlepszy występ w karierze. Cytując klasyka: tak złe, że aż dobre.

Tego samego nie można niestety powiedzieć o współczesnym thrillerze (?) Beaty Dzianowicz pt. Odnajdę cię (nielogiczna fabuła i realizacja na poziomie straight-to-VHS) ani Gottim z Johnem Travoltą, dla którego będzie to chyba ostatni gwóźdź do trumny jego aktorskiej kariery (tak bezmyślnego przeszarżowania nie widziałem na ekranie od dawna).

Dzikie róże (2016)

Pewne zastrzeżenia wzbudził również seans Dzikich róż (2016) Anny Jadowskiej, choć to film kilka klas lepszy od wcześniej wymienionych i bezsprzecznie zachwycający aktorskim kunsztem Marty Nieradkiewicz, która w roli opuszczonej żony, gdzieś na zapyziałej prowincji zmaga się z trudami macierzyństwa, dorywczej pracy i krytycznej teściowej. Jednak depresyjny obraz Polski jaki wyłania się z dzieła Jadowskiej jest wtórny wobec poprzednich filmów poruszających tematykę emigracji zarobkowej. To Polska przygnieciona biedą, umorusana codziennością i z resztką śniadania w kąciku smutnych ust. Podczas seansu trudno wyrzucić z głowy skojarzenia z Cichą nocą i Wieżą. Jasnym dniem. Z oboma tytułami Dzikie róże nie wytrzymują jednak porównania, mimo że portret umęczonej bohaterki i jej decyzja z finału filmu jeszcze długo pozostaną w mojej pamięci.

Seansów, które wywoływały mieszane uczucia było w tym roku na LAF-ie więcej. Koronnym przykładem jest oczywiście magnum opus Terry'ego Gilliama – Człowiek, który zabił Don Kichota. Filmowi, o którego powstanie autor walczył 29 lat można wiele zarzucić (bałaganiarstwo, teatralność, nudę i złą selekcję pomysłów) i wiele wybaczyć (głównie za sprawą popisowych ról Johnatana Pryce'a i Adama Drivera), co nie zmienia faktu, że trudno oprzeć się wrażeniu, że burzliwe losy powstawania filmu są ciekawsze od finalnego efektu. To jednak wciąż na tyle pomysłowe kino, bym go całkowicie nie skreślał.

Foxtrot (2017)

Kilka niezłych pomysłów prezentują również dwa tytuły, które finalnie okazały się dla mnie sporym rozczarowaniem: Księżyc Jowisza (2017, reż. Kornél Mundruczó) i Fokstrot (2017, reż. Samuel Maoz). Pierwszy zaczyna się jak dramat o uchodźcach, by szybko przekształcić się w dziwny miks kina superhero, kryminału i komedii o lekarzu-oszuście. Niezdecydowanie, w jaką stronę ostatecznie pchnąć historię odbija się widzowi czkawką i pozostaje mu cieszyć się świetną stroną techniczną (to ciekawe, że jeden z najlepiej zrealizowanych w ostatnich latach pościgów samochodowych powstał właśnie na Węgrzech – Tom Cruise zbierający laury za Mission: Impossible - Fallout powinien obejrzeć). Drugi tytuł również ma problemy z tonacją, zaczyna się jak ciężki dramat o stracie najbliższych, by w środkowej części zmienić się w pełną absurdu komedię o żołnierskiej warcie na środku pustkowia. Dodatkowo w trakcie seansu uwiera kilka tanich scenariuszowych rozwiązań, które są równoważone przez drugie tyle świetnie pomyślanych i zainscenizowanych scen. Żałuję, że nie zrezygnowano z pierwszej i trzeciej noweli, bo wspomniana środkowa sama w sobie jest naprawdę doskonała.

Kto lubi nabijać sobie licznik na filmwebie, ten powinien sięgnąć po Braci Lumière – dokument montażowy, który zrealizował Thierry Frémaux (między innymi dyrektor festiwalu w Cannes). W 90 minutach projekcji upchnięto 108 filmów z zamierzchłej historii kina. Niemym, kilkudziesięciosekundowym obrazom towarzyszy komentarz audio – z początku sprzedający widzom liczne ciekawostki i obalający utarte tezy (jak tę najsłynniejszą o lumièrowskiej „wierze w rzeczywistość” przeciwstawianej mélièsowskiej kreacji), ale szybko stający się monotonnym pochwalnym peanem na cześć obu braci (każde ujęcie wyjątkowe, każde doskonałe itp.).

The Man with the Golden Arm (1955)

Jeśli zastanawialiście się, jak wyglądałby Trainspotting zrealizowany w latach 50. to Otto Preminger i Frank Sinatra mają dla Was odpowiedź – wystarczy sięgnąć po Złotorękiego, pierwszy amerykański film, w którym pokazano uzależnienie od heroiny. Jeśli z kolei kiedykolwiek zamarzył Wam się seans Pułkownika Kwiatkowskiego wyprany z humoru i pokazujący Niemcy u schyłku II Wojny Światowej to być może film Roberta Schwentke zapewni Wam dwie godziny satysfakcjonującej rozrywki. Kapitan to pięknie sfotografowana w czerni i bieli historia dezertera, który przywłaszcza sobie tożsamość wysokiej rangi hitlerowca i nagle świat Trzeciej Rzeszy staje przed nim otworem, a on sam - upojony władzą - zdobywa się na bestialskie czyny. Polecam jeszcze Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (2016) Paolo Genovese (bo dobrze się ogląda w miłym towarzystwie) i Ana, mon amour (2017) Calina Petera Netzera, bo to przejmujący obraz toksycznego związku zrealizowany według najlepszych prawideł Rumuńskiej Nowej Fali.

Na dziś to tyle, bo trzeba wracać do pisania magisterki. Siedem dni, siedemnaście filmów, mnóstwo nowych znajomości i cudownie spędzonego czasu. Do zobaczenia za rok na jubileuszowej, dwudziestej edycji Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu.

Brak komentarzy: