Luz.
To
słowo idealnie oddaje atmosferę Letniej Akademii Filmowej w
Zwierzyńcu. Nikt nie zrywa się o świcie, by zarezerwować miejsca
na wyczekiwane seanse, nikomu nigdzie się nie spieszy, kolejki przed
projekcjami zdarzają się sporadycznie, a niejednokrotnie same filmy
schodzą na dalszy plan. LAF to wspaniałe wakacje, a malowniczy
Zwierzyniec oferuje multum pozafilmowych atrakcji.
Wraz z
przyjaciółmi z lubością objadałem się goframi,
wylegiwałem nad stawami Echo, próbowałem piwa z lokalnego
browaru, grałem w tenisa i ping-ponga (podczas gdy inni wybierali
wycieczki rowerowe lub spływy kajakowe). Mimo błogiego nastroju i
odczuwania pewnej niemocy, by oglądać kolejne filmy (zwłaszcza po
bardzo intensywnych Nowych Horyzontach, o których pisałem ostatnio) w Zwierzyńcu udało mi się obejrzeć 14 filmów w
niespełna tydzień. Trochę słabo, zwłaszcza w porównaniu
do roku ubiegłego, gdy w 9 dni zobaczyłem 33 produkcje. Ale wtedy
dużo padało.
Zacznijmy
może od typowych średniaków: Witajcie w Norwegii
to nieśmieszna komedia poruszająca aktualny temat uchodźców,
głównym bohaterem czyniąca rasistę, który próbuje
się wzbogacić przekształcając posiadany hotel na obóz dla
imigrantów. Żarty trafiają kulą w płot, bohater jest
bucem, a melodramatyczne wątki pojawiające się w trzecim akcie są
zwyczajnie nieznośne. Twórcy Tom of Finland nie
mają kompletnie pomysłu na opowiedzenie historii swojego bohatera.
Dość powiedzieć, że dostajemy kolejny film o prześladowanym po
wojnie homoseksualiście, nic czego wcześniej byśmy nie znali, a
najciekawszy aspekt biografii wspomnianego Toma, jego twórczość
jako artysty, zdaje się być jedynie zbędnym dodatkiem, do którego
twórcy wracają, bo tak wypada. Jestem ogromnie rozczarowany,
że w filmie o artyście sztuka znalazła się na marginesie. Tom of
Finland zasługuje na lepszy film. Podobnie jak historia
sportretowana w Boskim porządku,
o grupie walczących o emancypację Szwajcarek. Konflikt prezentowany
w filmie Petry Biondiny Volpe jest czarno-biały (kobiety są dobre,
a mężczyźni źli), retrostylizacja wypada topornie (w czym duża
zasługa okropnej stockowej muzyki), a zaprezentowana teza razi
nachalnością. Plotki głoszą, że film zostanie przez Szwajcarów
wystawiony do walki o Oscara w kategorii „najlepszy
nieanglojęzyczny film”.
Podwójny kochanek |
Nie
przekonał mnie również Podwójny kochanek,
w którym François Ozon wdaje się jednocześnie w
romans z Hitchcockiem i De Palmą, inspiruje się Lokatorem
Polańskiego, a całość sprawia wrażenie historii, której
mógłby wysłuchać na swej kozetce Freud. To film świadomie
zły, pulpa w czystej postaci, kino artystyczne zanurzone w gęstym
B-klasowym sosie. Oglądając najnowsze dzieło Francuza nie mogłem
się pozbyć wrażenia, że sieć inspiracji i przenikających się
tropów interpretacyjnych to efektowna przykrywka, pod którą
kryje się do bólu wtórna historia. Jasne, momentami
bawiłem się doskonale, ale jako całość Podwójny
kochanek mocno mnie zmęczył –
broni się chyba tylko jako przegląd wspomnianych inspiracji i hołd
dla niekoniecznie poważnego kina.
W
ramach sekcji „Archeologia kina” pokazano między innymi
adaptację powieści Agathy Christie nakręconą w Ameryce przez René
Claira (niezłe combo). Jako zagorzały czytelnik Królowej
Kryminałów (co prawda głównie w czasach
gimnazjalnych) i miłośnik wszelakich adaptacji jej twórczości
(nawet tych najgorszych, jak francuska wersja Niedzieli na
wsi, której pozbawiono...
samego Poirota) nie mogłem sobie podarować seansu I nie było już nikogo. Z
perspektywy czasu i w porównaniu do powieściowego oryginału
film Claira jest pocieszny. Dreszcz niepokoju zastępuje tu humor
sytuacyjny, zaś do całości doszyto niezgrabny, cholernie naiwny,
ale i uroczy happy end.
W czterech ścianach życia |
Największym zaskoczeniem Letniej Akademii Filmowej 2017 okazał się
film, na który trafiłem zupełnie przypadkiem. Festiwalowy
tytuł w katalogu, W czterech ścianach życia, zapowiadał
melodramat gorszego sortu. Tym większe było moje zdziwienie, gdy okazało się, że
Insyriated (tytuł oryginalny) to szarpiący emocje home
invasion przedstawiający wojnę w Syrii z perspektywy
wielopokoleniowej rodziny uwięzionej we własnym mieszkaniu. Z nieba
lecą bomby, okoliczne balkony okupują snajperzy, a podwórko
przed blokiem staje się cmentarzem niepogrzebanych ciał. Ponadto
sąsiednie mieszkania plądrują szabrownicy, którzy tylko
czekają na okazję, by bezkarnie zgwałcić zamknięte w mieszkaniu
kobiety. Bohaterowie szybko stają się widzowi bardzo bliscy,
beznadziejność sytuacji przytłacza. Kamera praktycznie nie
opuszcza czterech ścian, często przejmuje punkt widzenia postaci,
gdy te ukradkiem wyglądają przez okna, równie często
przykleja się do któregoś z bohaterów i śledzi jego
poczynania w długich ujęciach. Ogranie przestrzeni oraz emocjonalna
strona widowiska zasługują na największe uznanie. Wstrząsające
są sceny konfrontacji z szabrownikami, a próba odnalezienia
normalności (drobne codzienne rytuały - regularne sprzątanie, podlewanie kwiatów, nauka
wnuczka z dziadkiem) w tej nienormalnej
sytuacji prawdziwie porusza.
O ile Insyriated szarpie emocje, niejednokrotnie wystawia
widza na próbę, tak Niemiłość Andrieja Zwiagincewa
- drugi najlepszy film tegorocznej edycji LAFu - jest cholernie
zimny. Wycyzelowany, dopracowany w najdrobniejszym szczególe
(perfekcyjnie napisana i kadrowana rzecz), wręcz onieśmielający
swą doskonałością. Forma dopełnia treści – fabuła mówi
o obojętności, porzuconym dziecku i samotności (zwłaszcza tej w
związku). Zwiagincew kolejny raz portretuje współczesną
Rosję oraz klasę średnią, która zamieszkuje obskurne,
pozbawione życia blokowiska (znane z Eleny). Niektórzy
narzekają na nachalną symbolikę, ale jak dla mnie obraz biegającej
na bieżni kobiety, uzupełniony przez informacje płynące z
telewizora i docierające do widza z offu, to jedna ze zgrabniejszych
politycznych metafor, jakie w ostatnim czasie widziałem w kinie.
Niemiłość |
Było o średniakach, było o zaskoczeniach, czas na dwa słowa
krytyki. Królewicz Olch zupełnie do mnie nie trafił. Rozbuchana forma, chaotyczny scenariusz, samozachwyt, lingwistyczny
bałagan, kwantowe bzdury, zakrawająca o parodię hipsteriada i
obrzydliwa pretensjonalność, która przekracza wszelkie
granice. W Baby Bump doceniałem jeszcze formę i świeżość,
tu Czekaj się w kółko powtarza i gubi we własnym świecie.
Zupełnie nie moje kino.
Co mogę dodać na koniec? Mógłbym trochę ponarzekać (że
krzesła niewygodne, że Milczenie się zacięło na kilka
minut przed końcem, że w Mango nie puścili meczu, a nocleg w Rysiu był kiedyś tańszy), ale wolę pamiętać dobre chwile. Tych było
pod dostatkiem. Tak jak i w poprzednich latach bawiłem się
wspaniale, już odliczam dni do kolejnej edycji Letniej Akademii
Filmowej. Jak zawsze największe podziękowania kieruję do tych, z
którymi spędziłem ten tydzień – pizza na pół
zawsze lepiej smakuje, a PiesGPS jeszcze długo będzie leciał z
moich głośników. Mam szczerą nadzieję, że następnym
razem nikogo nie zabraknie.
Informacja sponsorowana: podczas wizyty w Zwierzyńcu nagrano kolejny odcinek podcastu "Ścieżka dźwiękowa", w którym kiedyś gościnnie wystąpiłem. Polecam Waszym uszom.
Informacja sponsorowana: podczas wizyty w Zwierzyńcu nagrano kolejny odcinek podcastu "Ścieżka dźwiękowa", w którym kiedyś gościnnie wystąpiłem. Polecam Waszym uszom.
2 komentarze:
Fajna relacja. Ja też obejrzałem "Insyriarated" przez przypadek i był to najlepszy film festiwalu.
A tu polecam jeszcze jedną relację z LAF-u, którą napisał kolega: http://pelnasala.pl/letnia-akademia-filmowa-2017-relacja/
Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
Prześlij komentarz