> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 28 lipca 2014

435 - Z gnatem w chmurach - recenzja Bioshock: Infinite

W najnowszej części serii Bioshock, będącej prequelem dwóch poprzednich gier, przenosimy się z podwodnego miasta Rapture do Columbii – szybującej w chmurach metropolii. Jest rok 1912 i otacza nas alternatywna wizja Ameryki. Wchodząc w skórę Bookera DeWitta, musimy odnaleźć tajemniczą Elisabeth i oddać ją ludziom obiecującym uregulować w zamian nasze długi. Spore długi, należy dodać. Z pozoru proste zadanie szybko zmienia się w wielowątkową intrygę, a utopijną – jak mogłoby się wydawać – Columbię ogarnia coraz większe szaleństwo...




Świat przedstawiony

Latające miasto zdaje się żyć własnym życiem. Nie chodzi tylko o to, że jest zróżnicowane architektonicznie, kolorowe i pełne ludności, a niektóre miejsca, w których przyjdzie nam walczyć, wręcz powalają swymi rozmiarami. Szkoda, że otwartość świata jest iluzoryczna i tak naprawdę gra prowadzi nas utartą ścieżką, jedynie od czasu do czasu pozwalając na skok w bok. Skok o tyle bezcelowy, że prowadzący w ślepy zaułek bądź do pobocznych lokalizacji. Podczas rozgrywki obserwujemy też, jak miasto odkrywa przed nami swoje brudne sekrety. Widzimy, jak spod tej cudownej otoczki wyłaniają się fałsz i smutek. Twórcom gry udało się przemycić w fabule naprawdę duże spektrum podejmowanych tematów: od problemu fanatyzmu religijnego po konflikty na tle rasowym, a wszystko to podlane cudownym steampunkowym sosem.

Bohaterowie dramatu

Obok Columbii, która może być postrzegana jako równoprawny bohater gry, pierwsze skrzypce grają wspomniani już DeWitt i Elisabeth. O ile ten pierwszy jest mniej lub bardziej klasycznym typem awanturnika z niejasną przeszłością (Booker to były żołnierz i detektyw w agencji Pinkertona), zaś odkrywanie jego historii daje dużo satysfakcji, o tyle jego towarzyszce należy poświęcić więcej uwagi. Z pozoru zwykła dziewczyna okazuje się posiadać nadnaturalne moce, których pochodzenie nie jest do końca wiadome, pozwalające jej na podróże między wymiarami. Nie jest to zwyczajny NPC – dziewczyna często pomaga nam znajdować różne rzeczy (czy to pieniądze, czy apteczki, gdy oberwiemy, czy amunicję, gdy tej akurat nam brakuje), kiedy trzeba informuje o zachodzących od tyłu wrogach, a kiedy zginiemy, pomaga nam stanąć na nogi za pomocą strzykawki wypełnionej enigmatyczną substancją. Podczas walki potrafi na szczęście o siebie zadbać i nie musimy się nią opiekować, mogąc skupić się na szybkiej eliminacji przeciwników. Interakcja pomiędzy tymi dwoma bohaterami jest niebywała. Elisabeth zachowuje się jak żywa nastolatka, w genialny sposób twórcy ukazali jej zachwyt nowo poznawanym światem, zderzenie z brutalną rzeczywistością i problemami, jakie na nią czekają. Również gracz nie pozostaje obojętny w stosunku do tej intrygującej osóbki – w zależności od sytuacji czuje się szczęśliwy, bezsilny (gdy chce pomóc cierpiącej dziewczynie, a nie ma ku temu możliwości), lub zdruzgotany i wewnętrznie rozbity (gdy Elisabeth strzeli największego w historii gier focha). Nigdy jeszcze nie czułem tak głębokiej więzi między mną – graczem, a NPC-em którego losem nie kieruję bezpośrednio.
 
Warto zwrócić uwagę również na postaci drugoplanowe – może nie są tak spektakularnie zaprojektowane, jak para głównych bohaterów, jednak nie można im niczego odmówić. Silne wrażenie sprawiają ważniejsze figury, jak Zachary Comstock, czyli Prorok mający setki wyznawców, Daisy Fitzroy, przywódczyni robotników o rewolucyjnych zapędach, oraz enigmatyczne rodzeństwo pojawiające się niespodziewanie i równie nagle znikające po rzuceniu zagadkowej uwagi. Należy do tego dodać oczywiście mnóstwo przeciwników, z którymi przyjdzie nam skrzyżować klingi.


Ogniem i Mieczem

Jak już o krzyżowaniu kling mowa, to nie można przecież zapomnieć o walce, która jest bardzo istotnym elementem Infinite. Podczas bijatyk korzystamy z klasycznych broni, a każdej z nich możemy mieć przy sobie dwa rodzaje. Wybór jest całkiem przyzwoity: od zwykłych rewolwerów, przez karabiny i strzelby, po cięższe działa (jak wyrzutnia granatów). Do tego dochodzą wigory – specjalne moce, pozwalające na posługiwanie się "magią". W zależności od poczynionych w grze postępów, możemy atakować kulami ognia, prądem, wygłodniałymi krukami, bądź przejmować kontrolę nad przeciwnikiem. Wszystko dzięki jednemu tylko ruchowi ręki. Dodatkowo, jesteśmy w stanie korzystać z otoczenia i eliminować wrogów np. podpalając rozlaną na ziemi plamę oleju. Zarówno wszystkie specjalne zdolności, jak i bronie, możemy ulepszać za znajdowane w grze monety. Powiększać możemy też paski symbolizujące zdrowie, manę i samoodnawialną tarczę. Warto również szukać nowych części garderoby poprawiających nasze umiejętności. Walka w BioShock: Infinite daje masę radości i satysfakcji. Objawia się to przede wszystkim na późniejszych etapach gry, kiedy możemy łączyć ze sobą różne wigory i potężniejszy oręż, atakując wrogów z powietrza (dzięki systemowi podniebnych szyn oplatających miasto, umożliwiających poruszanie się po nim) i wykorzystując niezwykłe moce naszej małej towarzyszki. Korzystanie ze wstęg, owych szyn właśnie, było zapowiadane przed premierą gry jako rewolucyjny mechanizm. Muszę przyznać, że spodziewałem się czegoś lepszego – szyny może i wprowadzają pewne urozmaicenie do rozgrywki, jednak pojawiają się w grze stosunkowo rzadko, a ich bitewne zastosowanie choć efektowne, sprawdza się głównie do oskryptowanych sekwencji. Warto natomiast zwrócić uwagę na Wyrwy tworzone przez Elisabeth. Dzięki nim dziewczyna może przenieść z innych wymiarów na pole walki pomocne maszyny, osłony, skrzynie z amunicją bądź apteczkami. Rozwiązanie proste i przydatne. Przeciwnicy są zróżnicowani i pojawiają się w rozmaitych układach, jeśli zaś chodzi o ich SI, to ani nie można jej zarzucić szczególnej głupoty, ani nie wybija się ponad średnią. Jedyne czego mi zabrakło, to kilku dodatkowych, silniejszych wrogów do pokonania.


Pięknie, po prostu pięknie

Oprawa wizualna zachwyca. Poczynając od zapierającej dech w piersiach Columbii, przez urozmaicone – choć utrzymane w jednolitej stylistyce – poziomy, po projekty postaci – wszystko jest dopracowane i przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. XX-wieczny świat, nie pozbawiony jednak futurystycznych aspektów połączonych ze steampunkowymi motywami oraz z klasyczną muzyką z epoki tworzy niezapomniany klimat.
 
Postacie są naprawdę żywe, co udowadniają świetnie dobrani aktorzy dubbingowi. Są wiarygodni i sprawiają, że przejmujemy się losem odgrywanych przez nich postaci. Warto również zwrócić uwagę na to, jak mówią przewijający się przez grę "statyści" - w zależności od tego, czy podejdziemy do robotnika, czy do przedstawiciela arystokracji, będziemy w stanie zauważyć istotną zmianę w sposobie formułowania zdań, a nawet akcencie.


Majstersztyk?

BioShock: Infinite dał mi masę radości – dawno tak dobrze nie bawiłem się przy żadnej grze. Klimat mnie wręcz zniewolił, Columbię podziwiałem z szeroko otwartymi oczami i równie szeroko otwartą buzią. Eliminowanie kolejnych przeciwników sprawiło mi dużo satysfakcji, a towarzysząca mi Elisabeth wzbudziła sporo emocji. Fabuła, wraz z odkrywaniem jej kolejnych niuansów, intrygowała i zaskakiwała, a zakończenie pozostawiło w niemałym zdumieniu. Rzadko której grze udaje się tak sprawnie i naturalnie połączyć tyle świetnych elementów w równie dobrą całość. Twórcom BioShock: Infinite się udało. Owacje na stojąco i gromkie brawa, bo to bezsprzecznie jedna z najlepszych gier tego roku, a w moim prywatnym rankingu jedna z najfajniejszych w ogóle.


Recenzja została napisana dla Poltera, została również opublikowana na Filmwebie.

Brak komentarzy: