> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 16 października 2017

Kingsman. Tajne służby - recenzja komiksu

Kingsman. Tajne Służby ze scenariuszem Marka Millara i rysunkami Dave’a Gibbonsa trafia na nasz rynek przy okazji wejścia do polskich kin sequela jego filmowej adaptacji. Porównania z obrazem w reżyserii Matthew Vaughna z 2014 roku wydają się nieuniknione. Byłyby one jednak jak zestawienie Bondów z Seanem Connerym i Rogerem Moorem. Bohater niby ten sam, ale filmy skrajnie różne. Kingsman Vaughna to taki Moore’owy 007, tyle że na bombie, a miejscami sięgający po jakieś halucynogeny. Niby super zabawa, ale czasem bodźców jest za dużo. Z kolei komiksowy Kingsman to jednocześnie pastisz i hołd dla Bondów ery Connery’ego. Takie przynajmniej wydają się jego założenia.



Znający film Vaughna od razu zauważą, że podstawy fabuł jego adaptacji i jej pierwowzoru są podobne. Oto nastoletni Gary, dla przyjaciół Eggsy, marnuje czas z kumplami na szeroko rozumianym szukaniu kłopotów. Gdy po raz kolejny trafia do aresztu, pomocną dłoń oferuje jego wujek Jack London. Siostrzeniec ma go za nudnego księgowego, tymczasem ten jest tajnym agentem w służbie Jej Królewskiej Mości. Na prośbę matki Eggsy’ego Jack postanawia się o niego zatroszczyć – czytaj: zrobić prawdziwego gentelmana z licencją na zabijanie.

Z każdą kolejną stroną widać, że Millar miał pomysł na komiks, ale nieszczególnie wiedział, jak go rozwinąć. W rezultacie powstał komiks bezpłciowy, pozbawiony wciągającej historii, ciekawych bohaterów, a nawet jakiegokolwiek przekraczania granicy dobrego smaku, z którego słynie twórca Kick-Assa. Opowieść rozpoczyna się co prawda pastiszem otwarć przygód Jamesa Bonda – z twistem „co byłoby, gdyby któryś z gadżetów nie zadziałał” pod koniec – ale szybko zaczyna przypominać mniej udane odsłony serii o agencie 007, wzbogacone o kilka „fucków”.

Niewypałem okazuje się sposób przedstawienia wejścia blokersa Eggsy’ego do świata szpiegów–gentelmanów. Nie żeby pomysł pozbawiony był potencjału. Niestety, Millar sam podcina sobie skrzydła i oszczędza czytelnikom prób odnalezienia się Gary’ego w nowym środowisku. Gdy tylko młodzik dołącza do akademii dla przyszłych szpiegów, scenariusz skacze kilka miesięcy na przód do momentu jego pierwszego zabójstwa, pomijając tym samym jego pierwsze chwile w nowym środowisku. Zaraz potem bohater wpada w kłopoty, a z nich prosto na swoją pierwszą misję w terenie, którą kończy z zadziwiającą i rozczarowującą do czytającego łatwością. Brak jakiegokolwiek poczucia zagrożenia towarzyszy czytelnikowi do końca lektury.

Powodem takiego stanu rzeczy jest także beznadziejny złoczyńca w osobie Jamesa Arnolda, młodego geniusza, który braki w charakterze nadrabia kolekcją porwanych celebrytów. Niby jest fanem popkultury, niby stara się być „wielkim złym” i nadaje swoim oprychom komiksowe ksywki, ale wszelkie rzucone od czasu do czasu sugestie co do jego charakteru podkreślają tylko jego brak. Równie blado wypadają jego pomagierzy: Gazela, tutejszy odpowiednik „Szczęk” z bionicznymi nogami, oraz Ambrosia, zblazowana dziewczyna Arnolda, której rola ogranicza się do świecenia biustem na kilku stronach. Obsadę ratuje London, co prawda pozbawiony uroku Colina Firtha (wcielającego się w filmie Vaughna bliźniaczą postać Harry’ego Harta), ale za to zapożyczający garściami z Jamesa Bonda w interpretacji Seana Connery’ego – a nawet przypominający go na niektórych kadrach.

Zadowalająco wypada także oprawa graficzna autorstwa znanego z Watchmen Dave’a Gibbonsa. Jego rysunki z jednej strony wpasowują się w elegancki klimat opowieści oraz jej niespieszne tempo, z drugiej brakuje im energii, szczególnie w trakcie scen akcji. Gibbonsowi można także zarzucić problem z oddaniem wieku postaci – dwudziestokilkuletni Arnold wygląda w jego wykonaniu na typa pod czterdziestkę, z kolei nastoletniego Eggsy'ego i ponad pięćdziesięcioletniego Jacka na niektórych kadrach można wręcz wziąć za rówieśników.

Koniec końców Kingsman wydaje się nieudaną serią, głównie z powodu niewykorzystania drzemiącego w niej potencjału. Historia przypomina jakby pierwszy draft zamówiony przez Vaughna u Millara. Kolejne pomysły aż proszą się o rozwinięcie, niektóre momenty satyryczne o podkręcenie (jak zmiana nijakiego Arnolda na sepleniącego Samuela L. Jacksona). Tymczasem historia idzie wytartym szlakiem i jest pozbawiona jakichkolwiek zaskoczeń. Dlatego Kingsman nie sprawdza się ani jako opowieść szpiegowska, ani jako satyra na Bondy (prawdę mówiąc niektóre z filmów o agencie 007 lepiej radziły sobie z ironicznym podejściem do własnej konwencji). Można przeczytać, boleć nie będzie, ale w głowie też za długo nie zostanie.


5/10

Autor: Jakub Izdebski

Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza komiksu do recenzji.

Brak komentarzy: