Przełom
to przede wszystkim konsekwencje tragicznego zakończenia poprzedniego
tomu serii - Wilka pod drzewem. Lucyfer i Elaine Belloc, wypełnieni
mocą Archanioła Michała, znikają z tej rzeczywistości. Lilith gromadzi
swą armię, którą powiedzie ku Srebrnemu Miastu, ku Niebu, by strzaskać
boski tron pod nieobecność Jahwe. Dziewiąty tom Lucyfera Mike'a Careya
to cztery historie, w których scenarzysta buduje grunt pod finał serii.
Ósmy grzech sprawia wrażenie jedynie zapychacza (w dodatku narysowanego cartoonową kreską, kompletnie niepasującą do Lucyfera). Przełom i Wyłom ślamazarnie popychają do przodu główną fabułę i przygotowują czytelnika na wielki finał, który nastąpi już wkrótce. Carey miota się w zastraszającej liczbie rozpoczętych w poprzednich częściach wątków, wracają starzy bohaterowie, tak dawno niewidziani, że praktycznie trudno rozróżnić ich od postaci, które debiutują na scenie tego chaotycznego teatrzyku o wielkich ambicjach. Ciekaw jestem, czy trzecio- i czwartoplanowi bohaterowie odegrają jakąkolwiek rolę w finale, czy pojawiają się tylko, by zapełnić tło. Tradycyjnie klimat jest budowany dzięki stosowaniu wielkich słów, które niewiele znaczą, bełkotliwej narracji i nawiązaniom do wierzeń i mitologii (z których tylko to ostatnie wypada znośnie). Również w warstwie rysunkowej Lucyfer cierpi wciąż na ten sam problem – powyższe trzy historie stworzyli rzemieślnicy, poprawnie wykonujący swą pracę, którym trudno coś zarzucić, ale których stylem trudno też się zachwycać.
Najlepiej ze zbioru wypada Taniec Jahwe. To ciekawie skonstruowana historia – Elaine Belloc w innej rzeczywistości próbuje nauczyć się kontroli nad nowo pozyskanymi mocami. Kolejne próby są ilustrowane uproszczoną kreską Ronalda Wimberlya. Im bardziej udana próba, tym rysunki są bogatsze w szczegóły. Szczerze mówiąc, takie urozmaicenie bardzo przypadło mi do gustu, choć nawet w tych najbardziej prymitywnych rysunkach Wimberly świetnie sobie radzi. Opowieść przynosi również odpowiedź na pytanie, dlaczego Lucyfer niejako nie reaguje na działania Lilith. To również jedyna historia w tym zbiorze, gdzie tytułowy bohater pojawia się na więcej niż kilku kadrach.
Na Przełom przyszło nam czekać ponad rok. Choć zakończenie poprzedniego tomu było intrygujące, tak długi okres oczekiwania skutecznie uczynił mnie obojętnym na rewelacje, jakie przygotował dla mnie Carey (a trzeba dodatkowo przyznać, że nie są to rewelacje z najwyższej półki). Przełom reprezentuje sobą średni, znamienny dla całego cyklu, poziom. Ten tom, tak jak cała seria, ma swoje chwile (Taniec Jahwe), które są jednak zalewane przez wciąż popełniane błędy – bełkot, chaos i przepełnienie. Scenarzysta rozkłada kolejne pionki na szachownicy, robi to w sposób nieporadny i nużący, na siłę odwlekając nadciągający finał. To, z czego mógłby uczynić potężny atut, szybko ucina, ginąc w labiryncie zbędnych wątków, na które nie ma miejsca. Do zakończenia cyklu pozostały dwa tomy, jestem ciekaw, czy będą na standardowym poziomie, czy scenarzysta pokaże wreszcie klasę, na którą go przecież stać.
Ósmy grzech sprawia wrażenie jedynie zapychacza (w dodatku narysowanego cartoonową kreską, kompletnie niepasującą do Lucyfera). Przełom i Wyłom ślamazarnie popychają do przodu główną fabułę i przygotowują czytelnika na wielki finał, który nastąpi już wkrótce. Carey miota się w zastraszającej liczbie rozpoczętych w poprzednich częściach wątków, wracają starzy bohaterowie, tak dawno niewidziani, że praktycznie trudno rozróżnić ich od postaci, które debiutują na scenie tego chaotycznego teatrzyku o wielkich ambicjach. Ciekaw jestem, czy trzecio- i czwartoplanowi bohaterowie odegrają jakąkolwiek rolę w finale, czy pojawiają się tylko, by zapełnić tło. Tradycyjnie klimat jest budowany dzięki stosowaniu wielkich słów, które niewiele znaczą, bełkotliwej narracji i nawiązaniom do wierzeń i mitologii (z których tylko to ostatnie wypada znośnie). Również w warstwie rysunkowej Lucyfer cierpi wciąż na ten sam problem – powyższe trzy historie stworzyli rzemieślnicy, poprawnie wykonujący swą pracę, którym trudno coś zarzucić, ale których stylem trudno też się zachwycać.
Najlepiej ze zbioru wypada Taniec Jahwe. To ciekawie skonstruowana historia – Elaine Belloc w innej rzeczywistości próbuje nauczyć się kontroli nad nowo pozyskanymi mocami. Kolejne próby są ilustrowane uproszczoną kreską Ronalda Wimberlya. Im bardziej udana próba, tym rysunki są bogatsze w szczegóły. Szczerze mówiąc, takie urozmaicenie bardzo przypadło mi do gustu, choć nawet w tych najbardziej prymitywnych rysunkach Wimberly świetnie sobie radzi. Opowieść przynosi również odpowiedź na pytanie, dlaczego Lucyfer niejako nie reaguje na działania Lilith. To również jedyna historia w tym zbiorze, gdzie tytułowy bohater pojawia się na więcej niż kilku kadrach.
Na Przełom przyszło nam czekać ponad rok. Choć zakończenie poprzedniego tomu było intrygujące, tak długi okres oczekiwania skutecznie uczynił mnie obojętnym na rewelacje, jakie przygotował dla mnie Carey (a trzeba dodatkowo przyznać, że nie są to rewelacje z najwyższej półki). Przełom reprezentuje sobą średni, znamienny dla całego cyklu, poziom. Ten tom, tak jak cała seria, ma swoje chwile (Taniec Jahwe), które są jednak zalewane przez wciąż popełniane błędy – bełkot, chaos i przepełnienie. Scenarzysta rozkłada kolejne pionki na szachownicy, robi to w sposób nieporadny i nużący, na siłę odwlekając nadciągający finał. To, z czego mógłby uczynić potężny atut, szybko ucina, ginąc w labiryncie zbędnych wątków, na które nie ma miejsca. Do zakończenia cyklu pozostały dwa tomy, jestem ciekaw, czy będą na standardowym poziomie, czy scenarzysta pokaże wreszcie klasę, na którą go przecież stać.
Ocena: 6/10
Pisałem również:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz