> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 23 marca 2014

407 - Spartan nie ma - recenzja "300: Początek imperium"

300: Początek imperium to sequel 300 z 2006 roku, który nie jest do końca sequelem i adaptacja komiksu, która wcale nie jest adaptacją. Akcja filmu zaczyna się dziesięć lat przed bitwą pod Termopilami przedstawioną u Snydera. Największa zaś jego część rozgrywa się równolegle z tamtymi wydarzeniami i dopiero efektowna końcówka dopisuje epilog historii. Jeśli zaś chodzi o komiks Franka Millera, którego film jest rzekomą adaptacją, to warto zaznaczyć, że Xerxes, bo taki miała nosić tytuł kontynuacja 300 Spartan, nigdy nie powstał. Z pięcioczęściowej historii zostały narysowane zaledwie dwa, zresztą niewydane, zeszyty. Praca przy Sin City: A Dame to Die For skutecznie odciągnęła Millera od rysowania.


Nic jednak nie było w stanie przeszkodzić Hollywoodzkim włodarzom w stworzeniu filmowej „adaptacji” nieistniejącego komiksu. Po wycofaniu się Zacka Snydera z reżyserii – na rzecz budowania wspólnego filmowego uniwersum DC Comics – na jego miejsce trafił nieopierzony Noam Murro. W roli scenarzysty powrócił Kurt Johnstad wspomagany przez samego Snydera, który tym razem zasiadł również na stołku producenta. Gdyby nie napisy końcowe, zmiana reżysera, operatora oraz reszty ekipy mogłaby umknąć uwadze widza – Murro z Simonem Dugganem, autorem zdjęć, doskonale kontynuują rozbuchaną estetykę znaną z wcześniejszego filmu.

Tym razem fabularnym pretekstem do efektownej bijatyki jest historia Temistoklesa, który zabijając Dariusza sprowadził na swoją głowę (i całą Grecję) gniew jego syna – Xerxesa. Obserwujemy przemianę tego ostatniego w złotego boga zemsty oraz próby zjednoczenia Grecji przez Ateńczyka w obliczu nadciągającego zagrożenia. Następnie jesteśmy świadkami, jak pycha sprowadza na Leonidasa i jego Spartan zagładę (na szczęście cytaty z poprzedniej części nie są ani nachalne, ani zbyt częste), a Temistokles przewodząc grecką flotą stawia czoła tysiącom perskich okrętów pod rozkazami Artemizji.

Przeniesienie akcji na pełne morze pozwoliło ekspertom od efektów wizualnych na stworzenie niczym nieograniczonego widowiska. Widz może dać odpocząć swoim szarym komórkom, skupiając się wyłącznie na akcji. Ta zaś jest urozmaicona, nieprawdopodobna oraz spektakularna: obok morskich batalii statków mamy cudowne walki wręcz, a stosowane bez umiaru slow motion dodaje wszystkiemu smaku. Oczywiście nie każdemu będzie odpowiadała taka stylistyka, gdzie przemowy są pompatyczne, muzyka podniosła, zabójstwa dokonywane w sposób, co najmniej, widowiskowy, a krew bryzga na prawo i lewo w zwolnionym tempie. Gdzie każdy mężczyzna jest istną maszyną do zabijania, nie męczy się, nie czuje bólu, a strach jest mu obcy. Przerysowanie i wyolbrzymienie stają się tu głównymi środkami wyrazu. Wizualnie Początek imperium kontynuuje stylistykę filmu Snydera i pod tym względem oba widowiska tworzą spójną całość doskonale się uzupełniając i przeplatając fabularnie.

Niestety brak Gerarda Butlera w roli głównej jest odczuwalny. Sullivan Stapleton jako protagonista wypada niemrawo przy swoim poprzedniku. Brak mu charyzmy, a odgrywanej przez niego postaci brakuje głębi, przekonującej historii, które zapewniłyby mu sympatię widza. Z drugiej strony w swojej niezbyt rozwiniętej roli sprawdza się całkiem nieźle, wygłaszając podtrzymujące na duchu przemowy i przede wszystkim prezentując nienaganną sylwetkę. Najlepiej z całej obsady wypada Eva Green, nic zresztą dziwnego, skoro – jak się wydaje – to właśnie jej scenarzyści poświęcili najwięcej uwagi. Doskonale prezentuje się w bojowych sukniach, jak i bez nich (zwłaszcza w 3D). Twarda, doświadczona przez życie, bezwzględna, wyrachowana i kusząca jednocześnie, może niezbyt oryginalna, ale przekonująca: Pani Zemsta.

Przyznam szczerze, że na filmie Noama Murro bawiłem się bardzo dobrze. 300: Początek imperium dało mi dokładnie to, czego oczekiwałem – bezpretensjonalną rozrywkę zrealizowaną na wysokim poziomie. I choć film można by streścić w dwóch słowach (Biją się!), a po zrezygnowaniu z efektu slow motion dzieło byłoby krótsze prawdopodobnie o połowę, to ewentualne fabularne braki w pełni wynagradza mi wizualne rozbuchanie, choreograficzna precyzja i efekty specjalne najwyższej klasy, które w połączeniu z konsekwentnie stosowaną estetyką komiksową (w tym wypadku jest to wyrażenie uzasadnione) całkowicie mnie przekonały. Otwarte zakończenie każe przypuszczać, że jeśli tylko film zarobi wystarczająco dużo, możemy się spodziewać kolejnej odsłony przygód roznegliżowanych Greków, którzy z krzykiem na ustach gromią perską armię. Wszak bitwa u wybrzeży Attyki (nieopodal wyspy Salaminy, przedstawiona w finale filmu) nie była końcem konfliktu, a jedynie punktem zwrotnym w wojnie, o której można jeszcze wiele powiedzieć.

6 komentarzy:

www.ponapisach.blogspot.com pisze...

Świetna recenzja. Szkoda że tak jak napisałeś Sullivan Stapleton wypadł niemrawo. Ta produkcja mogła być dla niego niezłą trampoliną w Hollywood. Może nie są mu pisane "kostiumowe" wypady. Pamiętam go z "Animal Kingdom" gdzie był prze-kozakiem. Pozdrawiam

Jan Sławiński pisze...

Dzięki. Ano szkoda, bo film mógłby być jeszcze lepszy. "Animal Kingdom" nie widziałem, acz od dawna jest na liście "do nadrobienia".

Pchlak pisze...

Pierwsza część mi się podobała. Może dlatego, że byłem młodszy i bardziej jarały mnie sceny akcji. Po trailerze do Imperium miałem mieszane uczucia. Z pewnością gdy zechcę się odmóżdżyć, to skuszę się na seans.

Biceps Zin pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Ystad pisze...

Z reguły nie czytam recenzji. Zawsze przed przeczytaniem zerkam na sam dół, czy jest jakaś skala punktowa (procent, czy ocena). I jak mnie zaintryguje ta ocena to dopiero czytam.
rób skalę!
(napisałem wcześniejszego komenta zapomniawszy przelogować się z gmaila :>)

Jan Sławiński pisze...

Nie lubię skali, bo czytelnicy się rozleniwiają i patrzą potem tylko na numerki zamiast czytać recenzję ;)

W tym przypadku 8/10. Tak jak część pierwsza.

Dzięki za kom!