Deadpool
rozpoczyna tegoroczny sezon na superbohaterów w kinie. Do oglądania zasiadłem z
szybciej bijącym sercem, w końcu po miesiącach pomysłowej promocji film kusił
obietnicą zrewolucjonizowania kina superbohaterskiego. Finalnie okazało się, że
jest po prostu ok, ale nowej jakości próżno tu szukać.
Chorujący
na raka Wade Wilson poddaje się niebezpiecznym eksperymentom, które pobudzają
jego mutanckie geny. W ich wyniku pozbywa się nowotworu, ale traci buźkę modela
i dziewczynę, zaś eksperymentujący na nim Ajax zostawia go na pewną śmierć.
Cudownie ocalony Wilson przybiera imię Deadpool i stawia przed sobą dwa cele:
zabić frajera i odzyskać ukochaną. Historia jest prościutka, oparta na
schemacie rape and revenge, gdzie
zamiast nadobnej niewiasty mamy Deadpoola, a gwałt zastępują brutalne tortury (choć kto wie, co działo się poza kadrem). Można
narzekać na zbytnią prostotę, ale z drugiej strony – to przyjemna odskocznia od
szaleńców z wielkimi planami i ratowania świata po raz setny.
Film
trafił do kin w walentynki, więc sporo miejsca poświęcono na wątek miłosny
między Wilsonem a Vanessą (hipnotyzująca Morena Baccarin). Historia gorącej miłości między dwoma outsiderami
została opowiedziana bardzo klasycznie, bez zbędnych udziwnień. Lubię takie love story, pod koniec się nawet
wzruszyłem, cóż poradzę – jestem sentymentalny. Szkoda jednak, że w równie
banalny sposób pokazano genezę Deadpoola. Tu już się nudziłem, spokojnie można by
ją skrócić do pięciu minut, lub nawet pominąć - przecież widzieliśmy już to
samo w przynajmniej dwóch filmach o X-Men i wielu komiksach.
Długo
oczekiwane, wychuchane dziecko Reynoldsa jest bardzo nierówne. Z jeden strony
niegrzeczne, brutalne, burzące czwartą ścianę i nieprzyzwoicie zabawne. Z
drugiej – niektóre żarty są zwyczajnie żenujące (choć podejrzewam, że to
kwestia gustu i odbiorczej dojrzałości), popkulturowe odniesienia wplecione do
fabuły po linii najmniejszego oporu (o większości z nich po prostu się tutaj
rozmawia). Mam wrażenie, że wszystkiego jest tu za dużo, że zabrakło pomysłu na łamanie burzenie czwartej ściany – nachalny
zwrot do widza w przypadkowym momencie filmu po pewnym czasie przestał robić
wrażenie. Sama forma również jest wbrew pozorom bardzo zachowawcza –
spodziewałem się jazdy bez trzymanki w stylu Scotta Pilgrima (napisy początkowe budziły pewne nadzieje), a nie dostałem nawet namiastki tego szaleństwa, jakby twórcom zabrakło warsztatowej sprawności.
Drugi
plan błyszczy – dosłownie (Colossus) i w przenośni. Osadzenie Deadpoola w filmowym uniwersum X-Men
pozwoliło filmowcom na odwiedzenie szkoły dla wybitnie uzdolnionej młodzieży
Charlesa Xaviera. Tam gadatliwy najemnik spotyka dwójkę mutantów: Colossusa i Negasonic
Teenage Warhead. Pokryty metalem rusek wreszcie ma charakter i zachowuje się
jak w komiksach (w filmach Singera był mięśniakiem na trzecim planie). Jest
oczywiście mocno przerysowany, ale to wyolbrzymienie ładnie igra z konwencją
superbohaterskiego widowiska. Razem z Nastoletnią Głowicą Nuklearną (totalnie poszedłbym z nią na studniówkę!) tworzą
zgrany duet, który nieco równoważy wygłupy Wilsona – z niecierpliwością
wypatrywałem, kiedy znowu pojawią się na ekranie. Jak już pewnie zauważyliście –
na jedną dobrą rzecz przypada w Deadpoolu
jedna zła. Schwarzcharakter jest pozbawiony, cóż, charakteru, tak jak bezbarwny jest
sam Ed Skrein. Ot, mięśniak z masochistycznymi zapędami. Nuda.
Nie
zrozumcie mnie źle – Deadpool to
kawał porządnej rozrywki, ale na Strażnikach
Galaktyki bawiłem się lepiej. Na Kick-Assie
bawiłem się lepiej. I na Ant-Manie
prawdopodobnie też. Cieszę się, że Reynoldsowi udało się wreszcie doprowadzić
do powstania tego projektu (zresztą widać, kto bawił się najlepiej z całej
ekipy), i że Deadpool
zgarnia górę kasy na całym świecie. Ale jednak jestem rozczarowany, bo to żadna rewolucja. Wiele
natomiast obiecuje sobie po sequelu. Cable i podróże w czasie to coś, czego
pierwszemu Deadpoolowi najbardziej
brakuje.
6,5/10
Ostatnio na blogu:
2 komentarze:
Drogi Autorze! Próbowałeś kiedykolwiek łamać ścianę? Nie tylko czwartą, w ogóle jakąkolwiek. Ścianę można burzyć - połamać kończyny najwyżej można sobie przy tym.
Fajerwerków nie ma (Strażnicy absolutnie najlepsi), ale pewna nowa jakość się pojawia. Szkoda tylko, że taka szczerość i zdystansowanie to raczej recepta na pojedynczy film, niż pomysł na trwałe odświeżenie formuły.
Prześlij komentarz