Czwarty
tom Batman: Detective Comics to kilka luźno przeplatających się
wątków. Zaczyna się od odwiedzin w dzielnicy Gotham, której mieszkańcy
zostają zarażeni wirusem Man-Bata i przemieniają się w krwiożercze
bestie. Jest i tajemnicza zabójczyni z przeszłości Bruce’a Wayne’a
szkolona przez Ra’s Al Ghula, jest i złodziej tożsamości Jane Doe,
wreszcie jest też historia stanowiąca epilog poprzedniego tomu.
Największą część albumu zajmuje pojedynek Batmana z zabójcą policjantów,
tytułowym Gniewem – przestępcą w zbroi podobnej do tej, jaką nosi sam
Mroczny Rycerz.
O ile poprzedni tom spod pióra Johna Laymana rokował nadzieję na ciekawe superbohaterskie historie, w tym tomie twórca Chew szybko je niweczy. Intryga Pingwina Cesarskiego, misternie budowana przez cały poprzedni tom, tu znajduje epilog w bezsensownej naparzance na pięści. Niestety – reszta fabuł sprowadza się do tego samego. Niby jest tu trochę zabawy z chronologią, zaś wątki zostają wymieszane, by zaintrygować czytelnika, ale tak naprawdę to zasłona dymna ukrywająca prostotę opowiadanych historii. Co gorsza – próba pogłębiania niektórych postaci (ujawnienie przeszłości Pingwina Cesarskiego czy jego przemiana w finale) kończy się ckliwo i groteskowo. Miałem wrażenie, że scenarzysta porzucił dobre przyzwyczajenia – które widać w serii pisanej dla Image – i poszedł w ślady Tony’ego S. Daniela, stawiając przede wszystkim na mnóstwo akcji. Akcji chaotycznej, niekoniecznie zajmującej i na dłuższą metę (ponad 260 stron) nużącej.
Na okładce, obok Johna Laymana, widnieją nazwiska Jasona Faboka i Andy’ego Clarke’a. Tak naprawdę rysunkami w tomie zajmuje się kilkunastu rysowników. Większość z nich to trzecio- i czwartoligowi wyrobnicy odpowiadający za tzw. „backup stories”, kilkustronicowe uzupełnienia do głównych historii. Jak nie trudno się domyślić, strona graficzna to żadne arcydzieło. Na tle pozostałych jedynie rysunki Szymona Kudrańskiego wyróżniają się ciekawym kadrowaniem, umiejętnym budowaniem klimatu. Duża też w tym zasługa braku sztucznej, plastikowej kolorystyki, która zdominowała pozostałą część albumu. Chyba się starzeję, bo nawet od Batmana oczekuję już czegoś więcej, niż tylko poprawnie zilustrowanej efektownej naparzanki, w której trudno szukać sensu i wyraźnego pomysłu. Starość, nie radość.
O ile poprzedni tom spod pióra Johna Laymana rokował nadzieję na ciekawe superbohaterskie historie, w tym tomie twórca Chew szybko je niweczy. Intryga Pingwina Cesarskiego, misternie budowana przez cały poprzedni tom, tu znajduje epilog w bezsensownej naparzance na pięści. Niestety – reszta fabuł sprowadza się do tego samego. Niby jest tu trochę zabawy z chronologią, zaś wątki zostają wymieszane, by zaintrygować czytelnika, ale tak naprawdę to zasłona dymna ukrywająca prostotę opowiadanych historii. Co gorsza – próba pogłębiania niektórych postaci (ujawnienie przeszłości Pingwina Cesarskiego czy jego przemiana w finale) kończy się ckliwo i groteskowo. Miałem wrażenie, że scenarzysta porzucił dobre przyzwyczajenia – które widać w serii pisanej dla Image – i poszedł w ślady Tony’ego S. Daniela, stawiając przede wszystkim na mnóstwo akcji. Akcji chaotycznej, niekoniecznie zajmującej i na dłuższą metę (ponad 260 stron) nużącej.
Na okładce, obok Johna Laymana, widnieją nazwiska Jasona Faboka i Andy’ego Clarke’a. Tak naprawdę rysunkami w tomie zajmuje się kilkunastu rysowników. Większość z nich to trzecio- i czwartoligowi wyrobnicy odpowiadający za tzw. „backup stories”, kilkustronicowe uzupełnienia do głównych historii. Jak nie trudno się domyślić, strona graficzna to żadne arcydzieło. Na tle pozostałych jedynie rysunki Szymona Kudrańskiego wyróżniają się ciekawym kadrowaniem, umiejętnym budowaniem klimatu. Duża też w tym zasługa braku sztucznej, plastikowej kolorystyki, która zdominowała pozostałą część albumu. Chyba się starzeję, bo nawet od Batmana oczekuję już czegoś więcej, niż tylko poprawnie zilustrowanej efektownej naparzanki, w której trudno szukać sensu i wyraźnego pomysłu. Starość, nie radość.
Ocena: 5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz