> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 10 lipca 2018

Uncanny Avengers, tom 6 - Kontrewolucjoniści

Rick Remender ma swój sprawdzony sposób na superbohaterskie drużyny. Zbiera pozornie niedobraną ekipę i przeciwstawia ją największemu możliwemu zagrożeniu. Niebezpieczeństwo zaraz zaznacza, że się nie patyczkuje – najczęściej poprzez zawsze będące w modzie wśród szaleńców ludobójstwo: a to masową eksterminację mutantów (pierwsza seria Uncanny Avengers), innym razem zrównanie z ziemią małego miasteczka (Uncanny X-Force). Średnio zgrana drużyna dzieli się i dostaje wciry, na placu boju ostaje się tylko jedna z centralnych postaci. Ale nagle sytuacja zostaje odwrócona, pokonani znajdują ostatki sił, by walczyć i wszyscy razem jakoś pokonują zło. A później żyją sobie dalej – średnio szczęśliwi, bo nękani swymi wewnętrznymi demonami. I tak do następnej historii.




Pierwszy tom drugiej serii Uncanny Avengers powiela ten schemat niemalże w stu procentach. Tym razem dowodzona przez Rogue drużyna złożona z członków X-Men i Avengers musi się zmierzyć z High Evolutionarym, szaleńcem chcącym stworzyć idealny gatunek. Do swoich eksperymentów ma on całą Ziemię (a właściwie Przeciw Ziemię znajdującą się po drugiej stronie słońca), której populację stale ulepsza i wybija, gdy tylko znajdzie w niej jakąś wadę. W centrum wydarzeń znajduje się także rodzeństwo Quicksilver i Scarlet Witch, którzy znowu mają rodzinną dramę, bo Magneto jednak nie jest ich ojcem, a prawdę o swoim pochodzeniu znać wypada.

Remender znów kreśli historię większą niż życie. Trup pada często, stawka z każdą stroną jest coraz większa, a sytuacja bohaterów z kolejnym zwrotem akcji jeszcze gorsza. Mimo to Uncanny Avengers czyta się bez emocji. Bo jak przejąć się losami postaci, które nie mają za grosz charakteru i w większości znajdują z boku głównej historii? Już na początku Rogue, Falcon (od niedawna noszący miano Kapitana Ameryki) i Doctor Voodoo schodzą na dalszy plan. Dwaj ostatni powracają dopiero w finałowym akcie, trochę na zasadzie deus ex machina. Na początku znośnie wypada odmieniony po AXIS Sabretooth, jednak jego powielające schemat „co zrobiłby Logan…” wewnętrzne monologi szybko zaczynają męczyć. Jest jeszcze rodzeństwo Maximoff, a wraz z nimi pytanie – czy naprawdę potrzebowaliśmy kolejnego retconu i powrotu do zabawy „ile dzieci ma Magneto”? Według mnie nie. Jest też dużo nowych postaci. Pojawiają się na kilka stron i zaraz giną. 

Ostatnie superbohaterskie komiksy Remendera przypominają trochę blockbustery kręcone na początku wieku. Ma być na dużą skalę, ma być epicko, ma być absolutnie bez jakiegokolwiek humoru. Ale przy okazji jest też bez duszy i jakiejkolwiek chemii między postaciami. Jedyny naprawdę sympatyczny moment, to końcowa rozmowa Wandy z Visionem. Poza tym kawałkiem w reszcie komiksu mogłyby się pojawić jakiekolwiek inne postaci, bo Remender pisze je identycznie. Lubiłem jego X-Force, przy Uncanny X-Force poczułem niesmak i znużenie, pierwsze Uncanny Avengers mnie odrzuciło. Z drugą serią o przygodach mścicieli i mutantów jest, niestety, podobnie.

Ocena: 5/10

Brak komentarzy: