> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 15 września 2009

Post 113 - Krótko o sierpniu

Szybka ocena paru niezłych komiksów, jakie przyniósł nam sierpień. Krótko i węzłowato.

„Życie w obrazkach” – jestem szczęśliwym posiadaczem wszystkich wydanych w Polsce komiksów Eisnera, więc i tego nie mogłem sobie odpuścić. I warto, absolutny „musiszmieć”. Eisner w najlepszym wydaniu – w przeciwieństwie do „Umowy” i „Nowego Jorku”, gdzie Mistrz sporo miejsca poświęcał refleksjom na temat wielkich miast i życia w nich, tutaj wszystkie historie skupiają się na relacjach międzyludzkich. „Zmierzch w Mieście Słońca”, który otwiera album, jest najsłabszą historią w nim zawartą – co nie znaczy oczywiście, że złą. Po prostu historia starego restauratora, który na emeryturze szuka kobiety swego życia jest mocno przewidywalna i brak jej tej porcji pieprzu, jaką Eisner solidnie posypał pozostałe nowelki. „Marzyciel”, zakamuflowana historia o początkach młodego Willa na komiksowej scenie u schyłku lat 30, to majstersztyk – uzupełniona solidnymi przypisami, stanowi nieocenione kompendium wiedzy o korzeniach historii obrazkowych. „W środek burzy” to najmocniejszy element albumu – znakomita opowieść o życiu człowieka, który odmienił oblicze komiksu. Bardzo intymna i pozbawiona sentymentalnych nastrojów (które pobrzmiewały w „Marzycielu”) autobiografia to kawał solidnej historii obyczajowej – ale nie od dziś wiadomo, że Eisner był genialnym gawędziarzem. „Cel gry” znakomicie potwierdza, że Mistrz zasługiwał na ten tytuł. Historia dwóch połączonych małżeństwem rodzin z zupełnie różnych światów jest tym, do czego nas przyzwyczaił choćby w „Dropsie Avenue” –wielowątkową sagą o ludzkich radościach i problemach. Album zamyka sympatyczny szorciak – o próbach znalezienia wydawcy przez młodego Willa. Musiszmieć.


„Lucyfer 4 – Boska Komedia” – Carrey wyrasta powoli na jednego z moich ulubionych scenarzystów. Czwarty tom coraz bardziej gmatwa nam w głowach, przestawia figury na szachownicy i wprowadza niemały zamęt do świata byłego Władcy Piekieł. Dosłownie, bo Światło Niosący dorobił się własnego, zaludnionego przez uciekinierów i przybyszy z innych krain i wymiarów Uniwersum, którego jest niepodzielnym panem do czasu, gdy pojawią się pewne komplikacje w postaci starych znajomych – arkanów Tarota, przewidujących przyszłość Basanosów, którzy sięgną po każdą skrytobójczą broń, aby pokonać Gwiazdę Zaranną. Parę nowych postaci, jak uroczy upadli Herubini czy czarodziejka – centaurzyca jest nieźle poprowadzonych i czytelnik nabiera apetytu na ich kolejne perypetie – album kończy się mocarnym cliff-hangerem, przez co aż ślinka nabiega do ust w oczekiwaniu ciągu dalszego. Czwartego „Lucyfera” czyta się jednym tchem – osobiście stawiam go wyżej od tomu trzeciego na mojej Lucyfowej liście. Polecam.


„Torpedo” – najsłabszy komiks w zestawieniu. Co nie znaczy, że zły w ogóle – po prostu przy takiej konkurencji niemal każdy by wymiękł. Ale do rzeczy – Luca „Torpedo” Torelli jest zawodowym zabójcą wysokiej klasy. Razem ze swoim wiernym Tommy Gunem i komicznym, acz fajtłapowatym pomocnikiem ciężko zarabia na życie, likwidując tabuny gangsterów i nie tylko w mniej lub bardziej wyszukanych okolicznościach. Niestety, częściej w mniej. Większość historyjek jest niemiłosiernie przewidywalna, owszem, są klimatyczne, ale jednak nazbyt proste i naiwne. Torpedo ma parę niezłych odzywek i cięty jęzor, ale pod koniec coraz częstsze błędy językowe (jako imigrant z Włoch, rzekomo nigdy nie nauczył się dobrze angielskiego) zamiast zamierzonego uśmiechu wywołują grymas zażenowania. Podobne odczucia mam co do Rascala, obdarzonego rybimi ustami sidekicka bezlitosnego cyngla. Pomagier jest tak szablonowym przykładem pierdołowatości, że aż szeleści. Nie jest to jednak komplement co do „zabawy formą”. Niemniej jednak klimat jest, zwłaszcza dzięki niezłym rysunkom obu autorów – nieco tutaj nawiązań do Dicka Tracy’ego, nieco bardziej współczesnej krechy. Dla fanów noir – pozycja obowiązkowa.

1 komentarz:

Gonzo pisze...

Lucyfer to 100% grafomania i tanie gajmaniarstwo.