To dobry czas dla „zwykłych facetów z łukiem”. Hawkeye na stałe wpisał się do panteonu bohaterów wartych poznania dzięki kreacji Jeremy'ego Rennera w kolejnych odsłonach kinowych „Avengers” i runowi Matta Fractiona z Marvel Now. Z kolei Green Arrow przez ostatnie osiem lat był obecny na małym ekranie (serial „Arrow” od CW, nadawany od 2012 roku i będący punktem zapalnym dla mnóstwa spin-offów). Warto dodać do tego fakt, że niedawno Egmont wypuścił monumentalny tom, zawierający przygody Olivera Quinna pisane przez Jeffa Lemire'a i rysowane przez Andrea Sorrentino. I jest to jedna z najlepszych historii o łuczniku w jego wieloletniej historii (a zadebiutował on w zamierzchłym 1941 roku).
Jeff Lemire jest na topie. Doskonale radzi sobie z autorskimi seriami, jednak jego bardziej komercyjne projekty, pisane dla wielkich wydawnictw, nie zawsze okazują się w pełni satysfakcjonujące. W „Green Arrowie” wyciska z Oliviera Quinna wszystko, co najlepsze – na nowo opowiada jego genezę, jednocześnie tworząc fascynującą fabułę o podnoszeniu się z kolan, walce do ostatnich sił, duchach przeszłości, od których nigdy nie możemy się uwolnić. Zaczyna się dość klasycznie – Quinn traci wszystko, zarówno jako milioner, jak i superbohater. Mozolnie musi odzyskać pozycję, majątek i zaufanie, a w trakcie ponownej drogi na szczyt pozna kilka mrocznych tajemnic własnej rodziny i będzie musiał stawić czoła nowym przeciwnikom. Widać tu dużo podobieństw z serialem „Arrow”, jednak Lemire lepiej operuje retrospekcjami (bardziej umiejętnie splata je z warstwą współczesną opowieści), potrafi trzymać w napięciu i dawkować tajemnice tak, by chciało się czytać dalej. Tom liczy ponad 450 stron, jest wypełniony po brzegi pomysłami z różnych rejestrów, ale nie nuży ani przez chwilę i do końca pozostaje spójny (mroczny miejski klimat miesza się tu z mistycyzmem, jest trochę akcji jak z filmów kung-fu rodem z Hong Kongu, co razem daje fascynujące efekty).
Jednak największą zaletą „Green Arrowa” jest FE-NO-ME-NAL-NA warstwa graficzna. Komiks został zilustrowany przez włoskiego rysownika i jest to prawdziwy majstersztyk. Podobnego poziomu konceptualnego dopracowania próżno szukać w regularnych seriach superbohaterskich (jak i w wielu komiksach w ogóle). Andrea Sorrentino odciska swoje piętno na historii Queena – jest ona klimatyczna i pełna rozbuchania, mroczna i przekonująco realistyczna, nie brakuje jej też artystycznych naleciałości i odważnych rozwiązań formalnych. Duże znaczenie mają kolory (część rysunków jest ich pozbawiona lub zdominowana przez tylko jedną barwę, np. czerwień lub zieleń) i niebanalne kadrowanie (Sorrentino traktuje kolejne ramki zaledwie jako sugestię – nie więzi w nich bohaterów, a niekiedy służą mu one do podkręcenia dramaturgii, np. gdy pękają w drobny mak niczym kości bohaterów przeszyte strzałą). To jeden z tych albumów, które warto kupić tylko dla rysunków i do którego można wielokrotnie wracać, by odkrywać na nowo niektóre plansze, rozkładówki czy nawet pojedyncze panele.
Komiksy takie, jak „Green Arrowa” Jeffa Lemire'a i Andrei Sorrentino przywracają wiarę w mainstreamowy komiks superbohaterski. Porządna fabuła (może niespecjalnie zaskakująca, ale na pewno wciągająca) i rysunki, które chciałoby się oprawić i powiesić na ścianie w ramce. Duet odpowiedzialny za „Green Arrowa” zgarnął nagrodę Eisnera (najważniejsze wyróżnienie na amerykańskim rynku komiksowym) za inny wspólny projekt - „Gideon Falls”, wydany u nas przez wydawnictwo Mucha Comics. Po lekturze przygód Queena już wiem, po jaki komiks sięgnę w następnej kolejności.
Recenzja została napisana dla serwisu AlejaKomiksu.com i tam pierwotnie opublikowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz