Powrót Mrocznego Rycerza
zrewolucjonizował amerykański komiks superbohaterski, rozpoczynając
Mroczną Erę i dając
początek ambitniejszemu podejściu do pisania trykotów, gdzie
polityczna metafora współgra z angażującą
fabułą.
Niestety
ani sequel (Mroczny Rycerz Kontratakuje)
ani prequel (Mroczny Rycerz – Ostatnia krucjata)
arcydzieła Franka Millera nie powtórzyły sukcesu
pierwowzoru, sprawiając
wrażenie wątków dopisanych na siłę, które zamiast
wzbogacać oryginalną historię niepotrzebnie ją rozwadniają. Nic
dziwnego, że do kolejnej historii rozgrywającej się w tym
uniwersum, komiksu Mroczny Rycerz – Rasa Panów,
podchodziłem nieufnie jak pies do jeża.
Na
pierwszy rzut oka Miller i wspierający go w pisaniu scenariusza
Brian Azzarello powtarzają wszystkie chwyty, które zadziałały
w Powrocie. Mamy więc
starego Batmana, który
ostatni raz musi stanąć do walki;
futurystyczny świat będący
alegorią współczesnej Ameryki; charakterystyczny
medialny hałas (urywki dzienników telewizyjnych i wpisy
z social media) wypełniający
kadry i zapewniający opowieści tło.
Całości
dopełnia potężny przeciwnik – grupa radykalnych Kryptończyków,
w której działaniu trudno nie dopatrzyć się metafory
islamskich terrorystów.
Jeśli
spojrzeć na Rasę panów
jak na kontynuację jednego z najlepszych komiksów superhero w
historii medium to wypada ona trochę blado. Równie niemrawo
sprawdza się jako komentarz do aktualnej sytuacji
społeczno-politycznej USA – metafora, o
której wspominałem w poprzednim akapicie,
jest topornie zaserwowana, a brak subtelności aż kole w oczy. Gdy
jednak odetniemy się od
nabudowanych kontekstów i
wyolbrzymionych oczekiwań,
spojrzymy na dzieło Millera
i Azzarello w czysto rozrywkowych aspektach, to Rasa panów
okazuje sprawnie zrealizowaną opowieścią, może nie bez
wad, ale jednocześnie pozbawioną fragmentów żenujących (a,
przyznam szczerze, że takich się najbardziej
obawiałem).
Na
tom składa się dziewięć
zeszytów serii
głównej
rysowanej
przez Andy’ego Kuberta, w której śledzimy losy Batmana i
Supermana w starciu z szalonymi wyznawcami Quara oraz zeszyty
uzupełniające, które skupiają się na działaniach innych
postaci w tym samym czasie (m.in. Green Lanterna, Wonder Woman czy
Lary, córki Kal-Ela i Królowej Amazonek). Klimatyczne,
pełne rozmachu kadry Kuberta detronizują starania reszty rysowników
– Eduardo Risso jeszcze trzyma poziom, ale John Romita Jr. leci na
autopilocie, zaś Frank Miller to już niestety smutna autoparodia
(pokraczna kreska, fetyszyzowane
i powyginane w nienaturalnych
pozach bohaterki, puste tła).
Lektura
Rasy panów dała
mi nieco nieoczekiwanej przyjemności. Akcja
toczy się wartko, fabuła oferuje kilka emocjonujących momentów,
a wszystko to zostało w
większości sprawnie zilustrowane.
Właśnie
to sprawia,
że trudno mi patrzeć
na najnowszy komiks Millera i
Azzarello tylko w kategoriach
„ambitnej porażki” i niepotrzebnego postscriptum (za jakie wielu go pewnie uzna). Rasie
panów daleko do ideału,
nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań i po prostu mogłaby być
lepszym komiksem (co zapewne
można powiedzieć o absolutnie każdym tekście kultury).
Mnie wystarcza, że jest po protu niezła.
6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz