Robert
Kirkman znany jest w Polsce przede wszystkim jako autor Żywych
Trupów i Outcast.
Opętania, zaczynał
jednak od pisania serii superbohaterskiej Invincible.
Z pozoru to komiks jakich wiele: Mark Grayson chodzi do liceum a
pewnego dnia ujawniają się jego supermoce, wkłada więc maskę i
leci spuścić manto przestępcom. Z
czasem do CV może sobie dopisać walkę z najróżniejszymi
rodzajami
potworów,
obronę Ziemi przed najeźdźcami z kosmosu i powstrzymanie szalonego
naukowca. Ciągle poznaje
swoje
moce
i zdobywa nowe umiejętności, w czym pomaga mu jego własny ojciec –
superbohater na pełen etat znany
jako Omni-Man. Jednocześnie
Mark próbuje nie opuścić się w nauce (egzaminy na studia
coraz bliżej) i przeżywa pierwsze licealne miłości.
Brzmi znajomo? No jasne, dlatego smakuje tak dobrze.
Kirkman
wykorzystuje dobrze znane
elementy, by za ich pomocą opowiedzieć historię wciągającą od pierwszych stron. Nie stara się wymyślić koła na nowo,
ale widać, że pisanie
kolejnych przygód nastoletniego bohatera daje mu masę radości
(co
udziela się czytelnikowi podczas lektury).
Scenarzysta kładzie duży
nacisk na charakterologiczny portret głównego bohatera,
dzięki czemu czytelnik szybko zaczyna odczuwać z nim emocjonalną
więź (co procentuje
zwłaszcza w finale, który działa
jak wiadro zimnej wody).
Nie brakuje akcji ani humoru, a motywy superbohaterskie zrównoważone
są przez solidną warstwę obyczajową. Świat przedstawiony tętni
życiem (a w trzynastu zeszytach, które składają
się na pierwszy tom polskiego wydania Invincible’a jest
to zaledwie mały wycinek kosmosu), bohaterowie wydają
się tak realni na ile to możliwe, na co pracują również
świetnie napisane dialogi: pełne urwanych zdań, powtórzeń,
niedopowiedzeń.
Kreskówkowa,
kanciasta kreska Cory’ego Walkera (zeszyty 1-7) i Ryana Ottleya
(8-13) wsparta żywymi
kolorami, które stworzył Bill Crabtree daje wrażenie, że
obcujemy z zastygłymi
w bezruchu klatkami wyjętymi prosto z serialu animowanego. Warto
zwrócić uwagę na sekwencyjne ułożenie kadrów,
niekiedy nawet powtarzalność sąsiadujących ze sobą rysunków,
które różnią się zaledwie drobnymi elementami (co
zapewnia dodatkową płynność w czytaniu).
Trzeba również wspomnieć o zróżnicowanych projektach
postaci, bowiem obaj rysownicy stanęli przed nie lada wyzwaniem,
musząc stworzyć całe zastępy interesująco wyglądających
superbohaterów i kosmitów w stosunkowo krótkim
czasie
(w przeciwieństwie do światów Marvela czy DC, które
są zapełniane trykociarzami od lat, świat Invincible’a powstał
od zera – aczkolwiek uważny czytelnik rozpozna ma drugim planie bohaterów z innych
komiksów Image).
Umowność warstwy graficznej
może nieco złagodzić brutalność niektórych sekwencji, ale
dzięki świetnie napisanemu tekstowi scenariusza ani na chwilę nie
studzi emocji.
W
posłowiu Kirkman przyznaje, że bał się kasacji serii, zanim na
dobre uda mu się rozwinąć skrzydła (co przydarzyło się kilku
jego wcześniej planowanym
cyklom). Przygody
Invincible’a zostały już
co prawda zakończone, ale
dopiero po ukazaniu się 140 numerów. Namiastkę większego
planu widać już w pierwszym tomie zbiorczym, gdzie fabularne
twisty są prawdziwym
zaskoczeniem, a finał szarpie emocje i
każe z niecierpliwością wypatrywać kontynuacji. Kirkman
nie tylko sprawnie opowiada, ale też co jakiś czas dyskretnie mruga
do czytelnika (a to nawiązując do znanych bohaterów Marvela
i DC, a to rozpoczynając jeden z zeszytów niczym odcinek
oryginalnego Star Treka,
a to zdobywając się na błyskotliwy metakomentarz na temat pracy
komiksiarza i naturalnie wplatając go w fabułę zeszytu). Przez to
wszystko zdaje się mówić: „Hej, ja też kocham komiksy!”.
I właśnie ta miłość przekłada się na fakt, że Invincible
jest tak dobry. A będzie
jeszcze lepszy, bo pierwsze
trzynaście zeszytów to zaledwie rozgrzewka.
9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz