> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

czwartek, 2 kwietnia 2020

Recenzje: Kapitan Ameryka. Steve Rogers, tom 1 / Ultimate Spider-Man, tom 6

Nick Spencer, rozpoczynając swój run do Kapitana Ameryki, korzysta ze sprawdzonego sposobu wielu scenarzystów komiksowych – wywraca do góry nogami życie głównego bohatera i wystawia na próbę przyzwyczajenia czytelników. Słowa „Hail Hydra” padające z ust Steve’a Rogersa mogą szokować, wszakże przez kilkadziesiąt lat przywódca Avengers był kreowany na nieskazitelnego bohatera, który uosabia amerykańskie wartości. Spencer nie tylko pokazuje tradycji środkowy palec, ale ma też kilka asów w rękawie, dzięki którym historia zawarta w pierwszym tomie serii „Kapitan Ameryka. Steve Rogers” jest dobrze umotywowana. 



Czytając kolejne rozdziały tej zaskakującej opowieści (tom pierwszy polskiego wydania złożony jest z dwóch amerykańskich trejdów, łącznie ok. 300 stron) coraz mniej lubimy głównego bohatera. Niewiele jest tu Kapitana, którego znamy. Do jego nowej wersji czujemy odrazę, a jednocześnie jego przepisana na nowo biografia jest dla nas fascynująca – zwłaszcza gdy zestawimy ją z faktami z przeszłości bohatera, które znamy (choćby sama geneza superżołnierza różni się diametralnie). Komiks czytamy z dziwnym uczuciem, które przypomina zły sen, z którego chcemy się obudzić – kolejne strony przewracamy z nadzieją, że oto cały myk ze „złym Kapitanem Ameryką” okaże się podstępem, który ma trzecie dno. Trudno nam uwierzyć w to, co czytamy, dlatego chwytamy się strzępek nadziei, że scenarzysta tak naprawdę próbuje nam zrobić psikus. 

Bałem się, że głośne „Hail Hydra” będzie jedynie wabikiem, który miał na celu podbicie sprzedaży komiksu albo zostanie obrócone w żart (jak w filmie „Avengers. End Game”). Na szczęście Spencer tworzy wielowątkową i przemyślaną fabułę, która jest atrakcyjna sama w sobie (poziom nieco spada, gdy pojawiają się wątki z crossovera o wojnie między Iron Manem a Kapitan Marvel). Kontrowersje, które narosły wokół serii Spencera nie są jej największym atutem, a jedynie dodają całości pikanterii. Jestem ciekaw, co scenarzysta zaprezentuje w kolejnym tomie i jak to wszystko doprowadzi do historii „Secret Empire”. Bo choć nie lubię postaci Kapitana Ameryki w wydaniu Spencera, to doceniam jego obrazoburczą wizję i jestem po prostu ciekaw, co z tego wszystkiego wyniknie. 

7/10 

Autor recenzji: Jan Sławiński



Bez zbędnego wstępu – szósty tom „Ultimate Spider-Mana” jest najsłabszym z dotychczas wydanych na polskim rynku. Nie działają tutaj zarówno próby odświeżenia znanych motywów z głównego uniwersum, jak i mające dać chwilę na złapanie oddechu fillery. Nie będę specjalnie narzekał na rysunki Marka Bagleya, bo na tym etapie nie ma to większego sensu – artysta trzyma stały poziom, powielając wszystkie wady i zalety swojego stylu. 

Pierwsza z historii w tomie to nowa, mająca niewiele wspólnego ze swoim odpowiednikiem z uniwersum 616 interpretacja Carnage'a. Oderwanie symbionta od psychopaty Cletusa Kasady’ego wypada raczej blado, a całość wydaje się zbędną opowiastką mającą być wstępem do ultimate'owej wersji Sagi Klonów (nie bez przyczyny w komiksie pojawia się Ben Reilly – ale w zupełnie nowej postaci). Plus sporo pseudo-biotechnologicznego bełkotu i rozczarowujący występ Punishera. 

Teraz akapit spoilerowy, czujcie się ostrzeżeni. 

Brian Michael Bendis wplata w „Ultimate Carnage’a” elementy ikonicznej „Śmierci Gwen Stacy”. Blondwłosa buntowniczka, w przeciwieństwie do swojej odpowiedniczki ze świata 616, wykazywała jakieś cechy charakteru, lecz szybko wyszło na jaw, że scenarzysta nie ma na nią pomysłu. Dziewczyna niby wprowadzała się do Parkerów, niby nienawidziła Spider-Mana – ale wszystkie te wątki zdawały się rozgrywać na trzecim planie, stanowiąc raczej zapychacz. Ich rozwiązanie pozostawiło wiele do życzenia, a nagłe pozbycie się Gwen na początku szóstego tomu (zresztą zupełnie pozbawione ciężaru tragicznej śmierci Gwen-616) świadczy jedynie o tym, że ciążyła ona Bendisowi. Scenarzysta stara się później pokazać wpływ jej odejścia na innych bohaterów, ale nie mijają trzy zeszyty i wszyscy żyją tak jak dawniej. Peter nie potrzebował kolejnej tragedii, natomiast sama Gwen zasługiwała na lepsze potraktowanie. Wiem, że oryginalna znana jest głównie z faktu swojej śmierci, ale naprawdę tego motywu nie trzeba powielać, a z samą postacią można uczynić wiele wspaniałych rzeczy – co bardzo dobrze pokazuje popularność Spider-Gwen. 

Drugą część tomu stanowią krótkie team-upy z różnymi bohaterami świata Ultimate. W najsłabszej z nich Peter i Wolverine zamieniają się ciałami. Całość jest głupkowata w najgorszym tego słowa znaczeniu, relacje Parkera-Logana z Mary Jane są creepy, natomiast rozwiązanie intrygi bardzo leniwe. Nie dziwi, że na początku zeszytów wchodzących w skład tej historii Bendis dosłownie przeprasza czytelników. Motyw z Johnnym Stormem dołączającym do liceum Parkera jest sympatyczny, ale na razie nigdzie nie prowadzi – ot, kolejna przyjemna zapchajdziura. Najbardziej szkoda spotkania Petera z Doktorem Strange'em (a właściwie Strange'em Juniorem, bo pierwszy doktor jakiś czas temu zaginął). Demon Nightmare konfrontuje Pająka z jego najbardziej skrywanymi niepokojami i żądzami. Jest tutaj kupa dobrych rzeczy na większą historię rozgrywającą się wewnątrz świadomości nastolatka. Niestety, Bendis ponownie zapewnia szybkie i niesatysfakcjonujące rozwiązanie. 

Szósty tom to spadek formy Ultimate’owego Pająka. Nie potrafię polecić go nawet oddanym fanom serii. Jeśli nie odczuwacie potrzeby posiadania wszystkich tomów danego tytułu na półce, to ten możecie sobie spokojnie odpuścić. Na szczęście w kolejnym powrócą gobliny, Kingpin i gangi – jest więc szansa, że będzie lepiej. 

5/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: