> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

niedziela, 7 grudnia 2008

Post 47 - "Hellblazer: Strach i wstręt"

Jak to jest być jednym z najpotężniejszych magów na Ziemi? Ile możliwości daje znajomość pradawnych okultystycznych rytuałów i technik magicznych? Jak czuje się jedyny człowiek w dziejach, który oszukał Szatana w trzech osobach i wykaraskał się z nieuleczalnej choroby nowotworowej? Jak to jest być zgorzkniałym, uzależnionym od alkoholu Anglikiem w średnim wieku, który zostawia za sobą szlak pełen trupów przyjaciół i towarzyszy, nie potrafi związać się z żadną kobietą i pali jak smok? 

O tym właśnie stara się opowiedzieć Garth Ennis w drugim tomie „Hellblazera”, który trafił w ręce polskiego czytelnika. Jako że nastąpił roczny przeskok w fabule (Egmont i jego polityka wydawnicza nadal pozostaje nieprzeniknioną zagadką ), spotykamy Johna Constantine’a, współczesnego maga po przejściach, gdy wraz ze swoją dziewczyną Kit przyjeżdża do kochającej siostry na gwiazdkę. Szybko się okazuje, że zaproszenie okultysty nie jest wyłącznie przejawem siostrzanej miłości, ale ma określony cel – otóż siostrzenica Johna zaczyna, śladami wujka, zajmować się magią... „Ostatni z rodu”, bo tak nazywa się historyjka, w zasadzie niewiele przedstawia- ot, jakie to przekleństwo być Constantinem, jak to źle zajmować się magią, bo psuje się innym życie, jak to każdy z rodziny Constantinów stoczył się na dno piekielnych Otchłani przez czarnoksięskie sztuczki i „Och, już nie będę, wujku Johnie”. Ogólnie rzecz biorąc – prosto, miło, nieskomplikowanie. Constantine przyjeżdża, mści się na złym młodym sataniście, robi trochę dobrego dla nieumarłego przodka, a Kit opowiada sprawczyni całego zamieszania, jak to spieprzył sobie i innym egzystencję wujaszek. Niewiele. 

Kolejna opowiastka, „Czterdziestka”, to w sumie ciepła i miła wariacja na temat, niż pełnoprawny zeszyt – John ma urodziny. Czterdzieste. Nie ma przyjaciół, a dziewczyna poza miastem. Gdy wraca do domu z postanowieniem upicia się do nieprzytomności w towarzystwie lustra, nagle okazuje się, że starzy kumple postanowili zrobić przyjęcie- niespodziankę. Wielkie zaskoczenie, wzajemne poklepywanie się po plecach, śmiechy, przelewający się alkohol, marihuana i inne używki – szampańskiej zabawy nie może zepsuć nawet przybycie niepożądanego znajomego... I wszystko fajnie, szkoda tylko, że polski czytelnik skojarzy trzy, góra cztery postaci na przyjęciu, bo przecież Egmont nie musi robić przypisów, nawet najbardziej elementarnych, choćby na poziomie tych z „Azylu Arkham”. Bo po co? 

Po tym miłym, aczkolwiek nieszczególnie skomplikowanym epizodzie następuje właściwa historia, czyli „Strach i wstręt”. I tutaj jest już dobrze, a nawet bardzo – Ennis udowadnia, że jego domeną są nie tylko fajnie brzmiące gadki pomiędzy barowymi cwaniakami i łojenie skóry dewiantom i złym gościom przez przedstawicieli tzw. „jasnej strony mocy”, ale przede wszystkim stosunki międzyludzkie – także subtelne zauroczenia, gorejący gniew, niechęć i nienawiść, ale też zwykła bezsilność. Nie jest to może jakiś narracyjny majstersztyk, ale czyta się przyjemnie- bez dłużyzn, kilka zwrotów akcji, kilka ciekawych tekstów Johna – smakowity, pełnokrwisty komiks. Bez żylastych kawałków, ale też bez szczególnej pikaterii- mimo to nada się na treściwy posiłek dla każdego czytelnika. I potem czas na smakowity deser- „Drogi Johnie”. Tutaj nie ma już ani krzty magii (z jednym, maleńkim wyjątkiem) , niesamowitości, wysłanników nieba czy sług piekła. Jest bolesna proza życia, w której widać dokładnie, że Constantine jest tylko i wyłącznie człowiekiem. Żałosnym i słabym , pozbawionym tego, co mu było najdroższe- ze swojej własnej winy. „Pan bez fletu”, jak napisał Schulz. Smutne.

Słówko o szacie graficznej- kto czytał jakikolwiek komiks Dillona, ten czytał wszystkie jego komiksy, jak to mówią. Kreska jeszcze niewyrobiona, nieco „brudniejsza” niż w „Kaznodziei”, momentami niektóre kadry aż proszą się o szczegóły. W melinie dwóch nastolatków tylko kilka gazet, pudło i dwie puszki po piwie w kącie? Okładki Fabry’ego- jak zwykle miód. Chociaż też jeszcze to nie to, co można obejrzeć przy jego pracy nad „Preacherem”. Kolory, jak to kolory w komiksach sprzed kilkunastu lat- położone paskudnie i momentami od czapy, skutecznie burząc nastrój. No cóż.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Piszesz tak rewelacyjnie, ze "kupuje" wszystko jak leci. Nawet kota w worku.
Poniewaz 'tam gdzies' bardzo duzo sie pisze o talencie, to Ty go napewno masz.

mamutek

Grim pisze...

A polecam, polecam. Ale doradzam też zaznajomienie się z pierwszym tomem serii (w Polsce przynajmniej) - "Niebezpieczne nawyki".