> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 10 lutego 2021

Hawkeye. Kate Bishop – recenzja

Kate Bishop w końcu idzie na swoje – a przynajmniej bardzo się stara. Bierze łuk, strzały, fioletowy kostium i przenosi się na zachodnie wybrzeże, gdzie otwiera agencję detektywistyczną. Co prawda bez licencji, bo ta jest za droga, ale liczą się dobre chęci. Przeprowadzka na drugi koniec Stanów Zjednoczonych nie jest podyktowana wyłącznie chęcią odcięcia się od Clinta Bartona. Bishop stara się także rozwikłać tajemnice swej przeszłości, przede wszystkim niewyjaśnione zaginięcie matki.



Pod kierunkiem scenarzystki Kelly Thompson Kate pozostaje bohaterką, którą poznaliśmy i pokochaliśmy w poprzednich tomach „Hawkeyea”. Nieco zbuntowana, zawsze gotowa do działania, uzbrojona w suche dowcipy i przyciągająca kłopoty z taką częstotliwością, że nawet jej mentor byłby pod wrażeniem. Thompson nie dodaje za wiele do osobowości swej bohaterki. Konstrukcja samych postaci nie jest zresztą jej mocną stroną – wystarczy spojrzeć, jak nieskomplikowani i bezbarwni są nowo poznani kompani Kate.

Scenarzystka nadrabia jednak doskonałym wykorzystaniem pracy swoich poprzedników. Kolejne perypetie Bishop czyta się szybko i z uśmiechem na twarzy, a lektura nie dłuży się – co chwali się mocno, tym bardziej że tom składa się z aż szesnastu zeszytów komiksowych. Thompson najlepiej bawi się, gdy może skonfrontować Kate z innymi superbohaterami – wiecznie przeklinającą Jessicą Jones, wściekłą Wolverine i jej świtą oraz – przede wszystkim – Clintem. Wymiany zdań między protagonistką i jej mentorem należą do szczególnie zabawnych. Scenarzystka doskonale rozumie ich niejednoznaczną relację (miejscami można zapomnieć, kto ma czuwać nad kim – tym bardziej że Barton pod piórem Thompson jest nieco głupszy niż dotychczas). Ma ona także talent do powracających dowcipów (pamiętajcie, by zawsze mieć groszek w zamrażarce). Niestety, nie udaje jej się odpowiedzieć na jedną z największych tajemnic serii – po co w kostiumie Kate te dwie dziury na bokach?

Warstwa graficzna zaproponowana przez Leonardo Romero (i w trzech zeszytach przez Michaela Walsha) mile nawiązuje do dotychczasowych rysunków z komiksów o łucznikach, przede wszystkim tych autorstwa Davida Aji. Chodzi mi wyłącznie o sam styl, zapomnijcie o efektownym kadrowaniu z pierwszych tomów „Hawkeyea”. Inna sprawa, że takowe nie jest tutaj do końca potrzebne. Rysunki Romero cieszą oko i zawsze pozostają czytelne, nawet podczas największej zawieruchy. Nieco gorzej wypada Walsh. Jego styl jest bardziej kreskówkowy, co samo w sobie nie jest wadą. Można jednak przypuszczać, że rysownik musiał się niekiedy spieszyć, bo miejscami wychodzą mu straszne bazgroły (końcówka ostatniego zeszytu z Jessicą Jones).

Solowa seria Kate Bishop trzyma poziom poprzednich przygód dwójki marvelowskich łuczników, które zostały wydane w naszym kraju. Dla ich fanów to pozycja obowiązkowa. Natomiast nowi czytelnicy powinni bez problemu odnaleźć się w fabule, chociaż polecałbym im w pierwszej kolejności nadrobić wcześniejsze tomy (bo są dobre). Pozostaje mieć nadzieję, że dynamikę między Kate i Clintem uda się oddać twórcom serialu „Hawkeye”. Trzymam kciuki.

8/10


Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: