> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 9 stycznia 2015

476 - Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Poszedłem do kina, tam i z powrotem. Wróciłem rozczarowany. Poniżej znajdziecie kilka akapitów na temat obrazu zamykającego filmową trylogię Hobbita. Pozwoliłem sobie na luźniejszy ton niż zwykle, mam nadzieję, że zostanie mi to wybaczone.


UWAGA SPOILERY!

Hobbit: Bitwa Pięciu Armii to strasznie irytujące prawie trzy godziny. Przez większość czasu oglądamy tytułową bitwę, która nie wywołuje praktycznie żadnych emocji. Ktoś tam się bije, ktoś ginie, ktoś jest otoczony, ktoś przybywa na ratunek w ostatniej chwili (w równie subtelny sposób, co u Griffitha). Nie interesował mnie los bitwy, bo wbrew pozorom stawka w tej batalii była niewielka; nie interesowały mnie postaci, bo było ich tu za dużo: krasnoludy trudno rozróżnić, a Bilbo i Gandalf grają drugie skrzypce. Bard i jego nowi podwładni, szukający schronienia po ataku smoka na Laketown, również byli mi zupełnie obojętni. Cały wątek Alfrida wypadałoby z filmu wyrzucić, nie dość, że był żałosny i nic do filmu nie wniósł (poza bardzo wątpliwej jakości elementem komediowym), to jeszcze nie został rozwiązany.

Podobnie jak i kilka innych wątków - choćby samej bitwy, w pewnym momencie akcja za bardzo skupia się na pojedynczych postaciach i ich walkach (które też nie są zbyt satysfakcjonujące, choreografia jest zdecydowanie przesadzona, a starcia same w sobie zbyt podobne). Nie widzimy tak na prawdę zakończenia batalii (przybyły orły, zrobiły pogrom, Bilbo w domu - nuda). Smok był fajny, ale zginął przed napisem początkowym (zresztą przez to film jest niespójny kompozycyjnie, sprawia wrażenie, jakbyśmy najpierw oglądali końcówkę Pustkowia Smauga, a dopiero potem - po ubiciu latającego gada - rozpoczęła się część trzecia).

Wątek Thorina został źle poprowadzony, przede wszystkim słabo umotywowano jego chorobę. Szkoda, że nie pokazano przemiany - ot, nagle oszalał, a samo szaleństwo ograniczało się do ciągłego i nudnego do bólu sprzeciwiania się kompanii. Później równie nagle ozdrowiał, akurat wtedy, gdy krasnoludy potrzebowały podniesienia morale. Nie rozumiem, dlaczego Legolas poznał tajniki kung-fu i dlaczego tak ważny element pokazano poza kadrem - biega, skacze, strzela z łuku, rzuca mieczem, full serwis. W jednej scenie nawet lata (jak Super Mario), a sądząc po tym, jak szybko trafił na północ i z powrotem, umie się chyba teleportować. Ja nie wiem, czy potem zaczął grubo nadużywać elfich ziółek, czy co się właściwie stało, że stracił formę, ale z taką kondycją, jak w trzecim Hobbicie, to powinien sam naklepać całemu Mordorowi, wrzucić pierścień do ognia i pozdrowić Saurona środkowym palcem. Wychodzi na to, że formowanie drużyny pierścienia nie miało większego sensu, bo Aragorn i reszta tylko Legolasa spowalniali.

Może przesadzam z narzekaniem, ale to po prostu źle napisany film, dziwnie zmontowany i wypchany efektami specjalnymi, które za dwa lata będą razić sztucznością. Finał Hobbita mógł być świetnym wprowadzeniem do Drużyny pierścienia, szkoda, że wszystkie smaczki ograniczyły się niemal tylko do wspomnienia Aragorna i gościnnego występu Sarumana i starego Bilbo. Kogoś niezdrowo poniosła fantazja przy pisaniu scenariusza, największa szkoda, że na każdym kroku stawiano tu na tandetnie podbijaną efektowność, którą wypełniono fabularne dziury, a w tym wszystkim zagubiła się gdzieś magia Śródziemia.

Koniec spoilerów.

Wkrótce na blogu rankingi: najlepszych filmów roku, najlepszych komiksów i adaptacji komiksowych oraz filmowych rozczarowań 2014. Bądźcie czujni!

Brak komentarzy: