> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Światy fantasy Johna Boormana

Namówił odtwórcę roli Jamesa Bonda do paradowania przez cały film w czerwonych majtkach, nakręcił najlepszą interpretację legend arturiańskich w historii kina i niemal stworzył w latach 70. pierwszą adaptację Władcy Pierścieni dedykowaną hipisom. Przed państwem: John Boorman!
 

Brytyjski reżyser, producent i scenarzysta, John Boorman to twórca 22 filmów, za które otrzymał w sumie pięć nominacji do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej. W jego twórczości dominują dramaty i widowiska wojenne: kino, można by rzec, poważne. Jednak i on zwracał się ku gatunkom lżejszym z definicji, w sumie czterokrotnie romansując z szeroko pojętą fantastyką.


W roku 1974 John Boorman po sukcesie artystycznym Uwolnienia (1972, trzy nominacje do Oscara) dostał kredyt zaufania i mógł skupić się na własnym projekcie. Padło na Zardoza, post-apokaliptyczną baśń w kiczowatej stylistyce. W 2293 roku nad światem panuje Zardoz - fałszywy bóg z zawodu, magik z powołania, którego ucieleśnieniem jest gigantyczna, kamienna głowa unosząca się w powietrzu. Wymarłym światem rządzą Eksterminatorzy, wyznawcy Zardoza, którzy gwałcą i mordują w jego imieniu. Główny bohaterem filmu to Zed (Sean Connery), mężczyzna w niewyjaśniony sposób dostaje się do wnętrza kamiennej głowy i zabija znajdującego się tam mężczyznę, nieświadom, że tym samym morduje swojego Boga. Konsekwencją tych działań jest trafienie do Wiru, będącego w świecie Boormana czymś na kształt raju. Panuje tam złudna harmonia oparta na demokracji i gospodarce rolnej – mieszkańcy są samowystarczalni, nieśmiertelni i niezdolni do rozrodu. Karą jest postarzenie, w zależności od wykroczenia o dni, miesiące, albo nawet 50 lat. 


W przeciwieństwie do brutalnego, prymitywnego świata, skąd pochodzi Zed, Wir jest pełen pięknych i zadowolonych mieszkańców, przyroda kwitnie, drzewa wydają owoce. Nie istnieje podział na klasy społeczne, na pierwszy rzut oka wszystko jest w najlepszym porządku. Pojawienie się owłosionego Zeda z bronią w ręku wprowadzi do tego iluzorycznego świata coś nowego: chaos. Będąc praktycznie przybyszem z obcej planety, Eksterminator zostanie zniewolony, poddany naukowym eksperymentom. Budzi lęk i chorobliwą fascynację. Finalnie okaże się wybawieniem, bo jako jedyny zna miłość i śmierć.

Zardoz to produkcja wyjątkowa. Łatwo wieszać na niej psy za kiczowatą stylistykę: większość dekoracji to plastik i folia, a Connery przez niemal cały film biega w skórzanych butach za kolana, czerwonych majtkach, zaś jego kreacji dopełnia sumiasty wąs, bokobrody i długi warkocz. Łatwo przestraszyć się kwasowej atmosfery (znajomy nazwał film mieszanką Świętej Góry Jodorowkyego i Flasha Gordona, trudno odmówić mu racji, a gdy się chwilę zastanowić, takie połączenie jest mocno niepokojące, przez zupełną niekompatybilność). Wreszcie sama fabuła jest okropnie chaotyczna – Boorman, będący reżyserem i scenarzystą, wrzuca do Zardoza na co tylko przyjdzie mu ochota, a całość okrasza ogromną ilością nagich biustów. Linia fabularna jest dość wątła i brakuje jej wyrazistości. Większość wątków i postaci zostaje lewie zarysowana, trudno określić punkt, do którego wszystko zmierza, zaś najlepiej widoczne są nawiązania do Czarnoksiężnika z Krainy Oz i cytaty z T.S. Eliota. Podczas seansu w głowie widza rodzą się pytania, na które nie uzyskuje odpowiedzi. Nie można jednak Zardozowi odmówić campowej wymowy i sporej dawki oldschoolowego uroku, które ratują produkcję w końcowej ocenie. 


Szkoda, że kolejna produkcja Brytyjczyka – kontynuacja kultowego Egzorcysty – nie ma podobnych atutów. W 1977 roku Boorman stworzył koszmarek, o którym wspominam jedynie z kronikarskiego obowiązku. Sequel filmu Williama Friedkina ma niewiele wspólnego z oryginałem – choć fabularnie rozwija wątki poprzednika, a w główną rolę ponownie wciela się Linda Blair, gdzieś podczas produkcji zagubił się niepokojący, klaustrofobiczny klimat. Sekwencje opętania nie robią wrażenia, zaś sama fabuła jest pełna dziur i niedorzeczności, z drętwymi dialogami na czele. Film został lodowato przyjęty przez krytykę. Swoje niezadowolenie wyrazili również reżyser pierwszego Egzorcysty oraz autor powieści będącej bazą dla serii - William Peter Blatty. Sam Boorman przyznał się po latach do błędu – upatrując swej winy w nieodpowiednim podejściu do materiału źródłowego. Jest to o tyle ciekawe, że trzy lata wcześniej odrzucił propozycję wyreżyserowania świetnie napisanej „jedynki” z powodu… scenariusza. 

Na szczęście kolejną produkcją filmowiec odkupił swe winy. Kultowy Excalibur z 1981 roku to prawdopodobnie najlepszy film fantasy do czasu Drużyny Pierścienia Petera Jacksona. Biorąc na warsztat legendy arturiańskie i bazując na szesnastowiecznym tekście Thomasa Mallory’ego reżyser stworzył dzieło absolutne. Fabularnie opowiada o całym życiu króla Artura koncentrując się na tytułowym orężu: jesteśmy świadkami poczęcia wybrańca, wyciągnięcia przezeń miecza ze skały, dochodzenia do władzy, małżeństwa z Ginewrą, powołania Rycerzy Okrągłego Stołu, wreszcie kazirodczego związku z Morganą i śmierci w starciu z niechcianym synem. Nie brakuje oczywiście Merlina, przyjaźni i konfliktu z Lancelotem oraz poszukiwań Świętego Grala. 


Jak zauważa Jerzy Szyłak (Kino Nowej Przygody, s. 150-152, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2011) ogarnięcie tak dużego materiału było zadaniem karkołomnym, jednak Boorman wychodzi z niego bez szwanku dzięki konsekwentnemu skupieniu się na historii miecza. Również poważne traktowanie fantastycznej warstwy opowieści – magii i cudów – pozwala filmowcowi skupić się na opowiadanej historii, bohaterach. Boorman odwołuje się do wielu porządków, symboli i religii. W metaforycznym odczytaniu opowieść pęka od nawiązań do mitów, legend, historii naszego świata, bez ustanku ewoluującej kultury. Artur i jego królestwo to jedno – gdy w ostatnich partiach filmu władcę trawi choroba, ziemia staje się jałowa i traci koloryt. Jednak później, gdy Artur rusza do ostatecznej walki, świat odradza się, rośliny zaczynają kwitnąć. Również w warstwie ikonograficznej da się zauważyć prostą, intuicyjną symbolikę.

Z dzisiejszej perspektywy można narzekać na przeszarżowane aktorstwo (zwłaszcza w pierwszej połowie filmu) i „plastikowe miecze” (mimo kolosalnego, jak na tamte czasy, budżetu). Pytanie tylko: po co? Wizja reżysera jest konsekwentna i pełna rozmachu. Film zgrabnie zmienia tonacje - baśniowy ton i slapstickowy humor znika w drugiej połowie widowiska. Gdy Artur choruje, a Rycerze Okrągłego Stołu przemierzają świat w poszukiwania Grala, Boorman nie boi się korzystać z estetyki kina grozy. Excalibur to doskonale opowiedziana historia, wspaniała opowieść rozgrywająca się w fascynującym świecie pobudzającym wyobraźnię. To świat piękny i brutalny jednocześnie, żywy, pękający od krain i postaci, ale też kulturowych nawiązań, z których chyba najbardziej zapada w pamięć muzyka, zaczerpnięta między innymi z opery Tristan i Izolda Richarda Wagnera.


Oglądając dziś Excalibur możemy żałować, że plany Boormana, by ożywić na ekranie Śródziemie Tolkiena, spełzły na niczym. Po latach sam reżyser cieszy się, że z jego adaptacji nic nie wyszło, bo dzięki temu Peter Jackson miał pole do popisu, które – wedle słów Boormana – w pełni wykorzystał. Na początku lat 70. to właśnie twórca Zardoza przymierzał się do nakręcenia Władcy Pierścieni współpracując z Rospo Pallenbergiem. Jak pisze Miłosz Stelmach (Ekrany nr 6/2012), efektem trudów obu scenarzystów był 176-stronicowy scenariusz kondensujący sagę Tolkiena do jednego, trzygodzinnego filmu. Tekst był dzieckiem swoich czasów – poza niezbędnymi zmianami i skrótami, dodano sekwencje psychodeliczne i sceny czysto erotyczne, które miały trafić do widzów lat 60. i 70. Planowano wykorzystać wiele odważnych rozwiązań, przykładowo hobbitów miały grać dziesięcioletnie dzieci, ucharakteryzowane i dubbingowane przez dorosłych aktorów.

Wytwórnia United Artist, zainteresowana pierwotnie produkcją, wpadła w kłopoty finansowe, zaś najnowszy wówczas film BoormanaLeo Ostatni (1970) okazał się frekwencyjną klapą. W obliczu tych kłopotów, adaptacja Władcy Pierścieni powędrowała z powrotem na półkę. Boorman wykorzystał przygotowane pomysły techniczne w Zardozie i lokacje w Excaliburze. Jak to mówią, każde doświadczenie jest cenne i nic nie dzieje się bez przyczyny. Być może, gdyby Boorman w latach 70. zrealizował tolkienowską adaptację, nigdy nie powstałby rewolucyjny dla raczkującego gatunku Excalibur, a Peter Jackson nie zrealizowałby swojej trylogii. Dziś ten 82-letni filmowiec pracuje nad kontynuacją swego najbardziej osobistego filmu (Nadzieja i chwała, 1987), wracając do estetyki, w której czuje się najlepiej: do kina wojennego. Może to i dobrze, bo z czterech podróży do magicznych światów, tylko jedna okazała się sukcesem. A jak wiemy, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

Tekst ukazał się pierwotnie w drugim numerze magazynu Smokopolitan z sierpnia 2015 roku.

3 komentarze:

mygorgeouslife pisze...

Jakoś nie umiem przekonać się do filmów Fantasy, może kiedyś;)

Patrycja pisze...

Nigdy nie słyszałam o takim człowieku... Aż wstyd przyznać. Teraz przynajmniej wiem, że taki pan istnieje :p

Bookendorfina Izabela Pycio pisze...

Z perspektywy czasu wiele rzeczy wydaje mi się bardziej twórcze niż dzisiejsze produkcje, ale może sentyment o tym decyduje. :)