Przychodzi facet do lekarza i twierdzi, że został wybrany przez egipskiego boga, który obdarzył go supermocami i nakazał okładać pięściami przestępców pod osłoną nocy. Słyszą te dyrdymały lekarz stwierdza, że pacjentowi coś się nieźle pomieszało i pakuje go do pokoju bez klamek (dziwicie się?). Właśnie w takim pomieszczeniu budzi się pewnego dnia Marc Spector, człowiek o kilku tożsamościach, znany również jako Moon Knight. Czy jego obecność w szpitalu psychiatrycznym jest uzasadniona, czy to może tylko przebiegły plan któregoś z jego arcywrogów? Czy Moon Knight w ogóle istnieje, czy jest wymysłem schorowanego umysłu? Co jest prawdą, a co fikcją?
Jeff Lemire stawia ciekawe pytania, zapraszając czytelników w głąb umysłu superbohatera. Moon Knight to jedna z drugoligowych postaci w uniwersum Marvela, dlatego pytania te nie są z góry skazane na oczywiste odpowiedzi. Gdyby seria dotyczyła Spider-Mana czy Iron Mana, to moglibyśmy podejrzewać, że to wszystko zasłona dymna, sprytna zagrywka scenarzysty, które nie mają wielkiego znaczenia, bo na koniec i tak wszystko wróci do normy. Z mniej popularną postacią nie ma takiej gwarancji, dlatego z tym większym zainteresowaniem czyta się grubaśne (prawie 350 stron) tomiszcze o Moon Knightcie szukającym własnej tożsamości.
Sprawa komplikuje się z każdą przewróconą stroną, a fakt, że bohater „w cywilu” miał aż trzy tożsamości wcale niczego nie ułatwia. Teraźniejszość miesza się z przeszłością, podobnie jak różne wersje życia, które przypomina sobie bohater – w jednym był superbohaterem znanym jako Moon Knight, w drugim - producentem filmowym z zacięciem do wplątywania się w kłopoty, w trzecim – przywódcą floty kosmicznej, która na księżycu walczy z wilkołakami… Im bardziej absurdalne wspomnienie, tym czytelnik ma mniej pewności, że historia zakończy się happy endem. Inna sprawa to pytanie, w co mamy wierzyć – czy fakt, że historia kończy się w określony sposób jest w ogóle gwarancją czegokolwiek? Skoro przez cały komiks zastanawiamy się, co jest prawdą, to dlaczego finał mamy przyjąć za pewnik…? Może znów jesteśmy wyprowadzani w pole przez scenarzystę…?
Fabuła nieustannie bawi się koncepcją całej opowieści i superbohaterstwa, jako objawu choroby psychicznej. Rysownik Greg Smallwood wraz z kilkoma pomocnikami, dzięki tak pokręconej historii, ma ogromne pole do popisu, które w pełni wykorzystuje. Styl rysunków zmienia się kilkukrotnie – każda tożsamość bohatera ma przypisaną inną kreskę. Strzępki wspomnień mają dzięki temu bardzo indywidualny charakter, a cały komiks staje się niezwykle atrakcyjny wizualnie. To nie jedyna zaleta – wydaje mi się, że scenariusz był rozpisany bardzo precyzyjnie, bo mamy tu dużo charakterystycznych dla Jeffa Lemire’a zabiegów narracyjnych (np. dopasowanie graficzne kadrów z różnych porządków czasowych, dzięki czemu płynnie przeskakujemy pomiędzy scenami), które pozytywnie wpływają na atrakcyjność formalnej strony komiksu.
Jeśli nudzą Was standardowe nawalanki z kosmitami i ratowanie świata w komiksach superhero, to sięgnijcie po „Moon Knighta”. Jeśli lubicie mind-game films i czegoś podobnego szukacie w historiach obrazkowych, to sięgnijcie po album Lemire’a i Smallwooda. Jeśli chcecie, by podczas lektury głowa pękała Wam od pytań, to sięgnijcie po album Lemire’a i Smallwooda. Jeśli po prostu macie ochotę przeczytać dobry album, to przeczytajcie „Moon Knighta”.
8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz