> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

wtorek, 31 sierpnia 2021

Kowboj z Szaolin. Pierwsza podróż [Geof Darrow, KBOOM] - recenzja

„Kowboj z Szaolin. Pierwsza podróż” Geofa Darrowa to rzecz bardzo specyficzna. Opowieść wypełniona akcją po brzegi (momentami się nawet ulewa!), z bohaterami, o których nie wiemy za dużo (może poza tym, że potrafią przywalić!) i fabułą, która... no cóż. Powiedzieć, że jest pretekstowa, to i tak za dużo. Ot, tytułowy kowboj w stylówie na Johna Wayne'a i swym wiernym rumakiem (osłem) przemierza wielkie pustkowie i naparza wszystko, co stanie mu na drodze. Od magicznych szkieletów, przez gangi i dawnych wrogów, po ogromne bestie. Rozmiar i liczba przeciwników nie mają znaczenia.



Trudno mówić o fabule, bo „Kowboj z Szaolin” nie ma tak naprawdę nawet trójaktowej struktury narracyjnej (brak tu wstępu, rozwinięcia, zakończenia). Czytelnik zostaje wrzucony w środek akcji, a autor bez zbędnych tłumaczeń przechodzi do naparzanki. Całość urywa się równie nagle, co się zaczęła. Nie można też mówić o drodze, którą przechodzi bohater – chyba, że potraktujemy to wyrażenie dosłowne, to i owszem, kowboj przechodzi z niesprecyzowanego punkt A do niesprecyzowanego punkt B na pustyni. Po drodze mniej lub bardziej dotkliwie obijając całą masę postaci.

Mimo to „Kowboj z Szaolin” potrafi zachwycić. Rysunki, kompozycja kadrów, choreografia scen akcji, szalone pomysły potrafią zrobić piorunujące wrażenie. To komiks, który można przeczytać w trzydzieści minut, ale który ogląda się przez całe godziny. Kreska Darrowa jest niezwykle szczegółowa (żadna nowina dla wszystkich, którzy pamiętają „Hard Boiled”), a jego rozbuchana wizja zdecydowanie wychodzi poza ramy komiksowych kadrów. Widać to chociażby już na samym początku, gdy szeroka panorama przeciwników kowboja zajmuje tu aż 10 stron (szkoda, że nie rozkładają się one w harmonijkę, tylko jesteśmy zmuszeni do fragmentarycznego podziwiania tej sekwencji, strona po stronie). Gdy myślisz, że widziałeś już wszystko, to Darrow wyciąga kolejnego asa z rękawa. Zresztą poszczególnym planszom warto przyjrzeć się dłużej, bo sporo dobra ukryte jest na drugim lub trzecim planie.

Nie brak tu też humoru, który w naturalny sposób miesza się z brutalnością całości. Ujęła mnie historia pewnego kraba i absurdalne przemowy przeciwników głównego bohatera, które ładnie pogrywają z archetypami złoli z wszelkiego rodzaju B-klasowych filmów rodem z VHS-ów. Nie ma się co oszukiwać - wszystko podporządkowane jest tu wysokooktanowej akcji, która wygląda po prostu fenomenalnie. W tym tkwi największa siła i największa wada komiksu. „Kowboj z Szaolin” to rzecz, nad którą niektórzy pewnie wzruszą ramionami (zwłaszcza ci, którzy cenią sobie w komiksach przede wszystkim opowiadaną historię) i do której inni będą wznosić modły (ci, którzy komiksy kupują dla kreski). Sami musicie sobie odpowiedzieć, czy po tym wszystkim, co tu napisałem, ten komiks jest dla Was.

Brak komentarzy: