Trzy i pół roku Marvel Now w Polsce to jednocześnie trzy i pół roku historii Jonathana Hickamana na łamach „Avengers” i „New Avengers” , których wszystkie wątki zmierzały właśnie do „Tajnych wojen”. Sięgnięcie po tytuł historii sprzed ponad trzydziestu lat – wyjątkowej z racji swej skali, ale banalnej z punktu widzenia fabuły nie wróżyło zbyt dobrze. Ku mojemu zaskoczeniu wyszło jednak całkiem nieźle.
W wyniku zapowiadanych od dawien dawna inkursji i zderzenia Ziemi głównego uniwersum Marvela oraz jej Ultimate’owego odpowiednika nie dochodzi do końca świata. Zamiast tego pojawia się Battleworld. Planeta złożona z kawałków różnych światów nad którą panuje posiadający boskie moce Dr. Doom. Rolę jego prawej ręki pełni Stephen Strange, a prywatnej policji zastęp Thorów zebranych z różnych uniwersów. Natomiast rządzący każdą z krain – wśród nich Apocalypse, Captain Britain czy Sinister – zmuszeni są do całkowitego posłuszeństwa wobec niego. Chociaż Doom utrzymuje, że jego rolą jest zbawienie świata, w jego zapewnienia nie wierzy grupa postaci ocalałych ze uniwersów 616 oraz Ultimate. Na własną rękę postanawiają odkryć tajemnicę Battleworld oraz przywrócić planecie właściwy kształt.
„Tajne wojny” stanowią kwintesencję stylu Hickmana. Dużo dobrego, ale wad też sporo (w dodatku spotęgowanych). Jeśli przytłaczał Was pseudonaukowy bełkot z „New Avengers”, to przed lekturą proponuję co najmniej herbatę ziołową, bo będzie grubo. Nawet najbardziej odporni mogą zgrzytać zębami przy okazji kolejnych scen z Molecue Manem. Mamy tu też multum postaci, czasem nawet w kilku wersjach. I tak jak wcześniej – co do niektórych Hickman ma plan i wykorzystuje ich potencjał (Richards i Doom), a niektóre tylko migają na chwilę - chociaż z takim Cyclopsem i tak dzieją się ciekawsze rzeczy niż przez wszystkie tomy runu Bendisa. Z kolei Kingpin i Punisher zostają zredukowani do średnio zabawnego i w sumie niepotrzebnego żartu. Scenarzysta nie może się także powstrzymać przed zbyt długim wstępem. Także jeśli nie zmęczyła Was trzyletnia zapowiedź eventu, to prawie połowa głównej serii stanowi forszpan wielkiej bitki.
„Tajne wojny” stanowią kwintesencję stylu Hickmana. Dużo dobrego, ale wad też sporo (w dodatku spotęgowanych). Jeśli przytłaczał Was pseudonaukowy bełkot z „New Avengers”, to przed lekturą proponuję co najmniej herbatę ziołową, bo będzie grubo. Nawet najbardziej odporni mogą zgrzytać zębami przy okazji kolejnych scen z Molecue Manem. Mamy tu też multum postaci, czasem nawet w kilku wersjach. I tak jak wcześniej – co do niektórych Hickman ma plan i wykorzystuje ich potencjał (Richards i Doom), a niektóre tylko migają na chwilę - chociaż z takim Cyclopsem i tak dzieją się ciekawsze rzeczy niż przez wszystkie tomy runu Bendisa. Z kolei Kingpin i Punisher zostają zredukowani do średnio zabawnego i w sumie niepotrzebnego żartu. Scenarzysta nie może się także powstrzymać przed zbyt długim wstępem. Także jeśli nie zmęczyła Was trzyletnia zapowiedź eventu, to prawie połowa głównej serii stanowi forszpan wielkiej bitki.
Nie zmienia to jednak faktu, że całość rusza z gracją, gdy tylko wszystkie pionki znajdują się na swoich miejscach. Epickość udziela się czytelnikowi przede wszystkim dzięki wspaniałym rysunkom Esada Ribica, a wejście na scenę kilku postaci o sporych gabarytach wywołuje ciche „wow” (nie takie, jak Thor wpadający na pole walki Wakandzie w „Wojnie bez granic”, ale blisko). Sam świat wykreowany przez Hickamana także sprawia pozytywne wrażenie i aż chce się poznać go bliżej - co jest możliwe dzięki seriom powiązanym z głównym eventem. "Thorowie” ciekawie wpisują się w opowieść detektywistyczną i przy okazji wyjaśniają powód buntu bohaterów, „The Amazing Spider-Man. Odnowione śluby” stanowi intrygujący elseworld, ale nijak ma się on do logiki świata przedstawionego w „Tajnych wojnach”, z kolei „Tajne tajne wojny Deadpoola” to strata czasu. Pomijam oczywiście kilka bzdurek logicznych i pytań bez odpowiedzi – do tych crossovery zdążyły nas już przyzwyczaić.
Mimo swej epickiej skali „Tajne wojny” okazują się kolejnym rozdziałem w pojedynku między Victorem von Doomem a Reedem Richardsem. To oni znajdują się w centrum konfliktu, to między nimi także rozegra się ostateczna walka. Miło, że w końcu zrezygnowano z duetu Steve’a Rogersa i Tony’ego Starka (ten pierwszy nie pojawia się chyba w ogóle, ten drugi tylko za sprawą swej Ultimate’owej wersji). Hickman wyciska z relacji Dooma i Richardsa ostatnie soki. Wychodzi mu tak dobrze, że aż szkoda, ze po „Tajnych wojnach” Fantastyczna Czwórka odeszła na dalszy plan.
Jeśli lubicie komiksowe bitki działające wedle zasady „im więcej postaci, tym lepiej” (ech, z nostalgią wspominam Mega Marvelowe „Infinity War” i „The New Warriors”), to śmiało kupujcie „Tajne wojny”. Podobnie, jeśli dotychczas śledziliście Hickmanowych „Avengers” lub narzekaliście ostatnio na deficyt komiksów z Fantastyczną Czwórką. „Tajne wojny” wywracają nieco świat Marvela, a sam komiks jest po prostu ok. Może nie brzmi to szczególnie zachęcająco, ale który z ostatnich wielkich crossoverów dało się określić takim przymiotnikiem?
6/10
Komiks Tajne Wojny ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont.
***
"Batman” Toma Kinga niby ma wszystko na miejscu, a jednak dominującym uczuciem po lekturze jest głównie irytacja. „Wojna Żartów z Zagadkami” jest tego koronnym przykładem. Zawiązanie akcji jest proste - Batman wspomina Catwoman historię swojej największej porażki z początków jego superbohaterskiej kariery. Wtedy to Riddler pojawił się u Jokera z prostym planem: obaj połączą siły i wspólnie pozbędą się Mrocznego Rycerza. Klaun odmówił w swoim specyficznym stylu – strzelając Zagadce w brzuch. Nygma cudem przeżył i nagle śmierć Batmana przestała być dla niego priorytetem. Przestępcy podzielili między siebie miasto i zamienili je w pole bitwy, a połączone siły Wayne’a i policji Gotham City nie mogły przerwać rozlewu krwi.
Brzmi super. W dodatku Joker i Riddler rekrutują do swoich armii szereg superprzestępców, więc każdy spotka na łamach komiksu jednego ze swoich ulubieńców. Natłok postaci? Trochę tak, ale przecież wiadomo, że głównymi bohaterami dramatu jest Batman oraz jego dwaj antagoniści. Z jednej strony King trafia w sedno. Zapamiętanie każdej osoby, której nie udało mu się uratować, to rzecz bardzo Batmanowa. Joker ma momenty perełki – gdy znudzony przyznaje, że nie pamięta czy zabił już zakładników, lub karze Carmine’a Falcone’a za niewykonanie jego rozkazu.
Niestety, King potrafi także zupełnie chybić celu. Irytuje motyw z brakiem uśmiechu Jokera. Bohater przypomina wtedy swój odpowiednik z niesławnego „All-Star Batman and Robin”. Irytuje rama narracyjna w postaci rozmowy Batmana i Catwoman. Nie do zniesienia jest także Riddler – fizycznie jest gotowy do stawienia czoła Gackowi i Jokerowi, a inteligencja (czasem jego dedukcja wydaje się być wręcz jasnowidzeniem) idzie u niego w parze z brakiem jakiejkolwiek empatii. King mnoży postronne ofiary konfliktu – nikogo one wszakże nie obchodzą.
Nagle okazuje się, że wszyscy zebrani przez Kinga superzłoczyńcy to psychopaci na miarę Jokera. A to jednak kłóci się z moją wizją większości z tych postaci. Sam konflikt między nimi także ogranicza się do masy przypadkowych zabójstw (a jeszcze częściej ich opisów), ale samych bezpośrednich konfrontacji jest tutaj niewiele i rzadko spełniają one pokładane w nich oczekiwania.
King czasem stosuje ciekawe chwyty narracyjne – jak w rozmowach w posiadłości Wayne’a, gdzie fabuła posuwa się do przodu wraz z kolejnymi posiłkami. Wygrywa postacią Kite-Mana, który niespodziewanie staje się najjaśniejszym punktem tomu (i ma boską scenę z Kiler Crokiem). Ale zaraz potem zatraca się w niezrozumiałym natłoku monologów lub też przedstawia plan, który wypala tylko dlatego, że scenarzysta tak założył. Pomijam, że gadanina Wayne’a z Seliną męczy tak w okolicach końcówki pierwszego zeszytu. Za dużo wkurzających wad, by szczerze polecić, za dużo perełek, by jednoznacznie odradzić. Taka jest „Wojna Żartów z Zagadkami”.
5/10
Komiks Batman: Wona Żartów z Zagadkami ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont.
Jakub Izdebski
Komiks Tajne Wojny ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont.
***
"Batman” Toma Kinga niby ma wszystko na miejscu, a jednak dominującym uczuciem po lekturze jest głównie irytacja. „Wojna Żartów z Zagadkami” jest tego koronnym przykładem. Zawiązanie akcji jest proste - Batman wspomina Catwoman historię swojej największej porażki z początków jego superbohaterskiej kariery. Wtedy to Riddler pojawił się u Jokera z prostym planem: obaj połączą siły i wspólnie pozbędą się Mrocznego Rycerza. Klaun odmówił w swoim specyficznym stylu – strzelając Zagadce w brzuch. Nygma cudem przeżył i nagle śmierć Batmana przestała być dla niego priorytetem. Przestępcy podzielili między siebie miasto i zamienili je w pole bitwy, a połączone siły Wayne’a i policji Gotham City nie mogły przerwać rozlewu krwi.
Brzmi super. W dodatku Joker i Riddler rekrutują do swoich armii szereg superprzestępców, więc każdy spotka na łamach komiksu jednego ze swoich ulubieńców. Natłok postaci? Trochę tak, ale przecież wiadomo, że głównymi bohaterami dramatu jest Batman oraz jego dwaj antagoniści. Z jednej strony King trafia w sedno. Zapamiętanie każdej osoby, której nie udało mu się uratować, to rzecz bardzo Batmanowa. Joker ma momenty perełki – gdy znudzony przyznaje, że nie pamięta czy zabił już zakładników, lub karze Carmine’a Falcone’a za niewykonanie jego rozkazu.
Niestety, King potrafi także zupełnie chybić celu. Irytuje motyw z brakiem uśmiechu Jokera. Bohater przypomina wtedy swój odpowiednik z niesławnego „All-Star Batman and Robin”. Irytuje rama narracyjna w postaci rozmowy Batmana i Catwoman. Nie do zniesienia jest także Riddler – fizycznie jest gotowy do stawienia czoła Gackowi i Jokerowi, a inteligencja (czasem jego dedukcja wydaje się być wręcz jasnowidzeniem) idzie u niego w parze z brakiem jakiejkolwiek empatii. King mnoży postronne ofiary konfliktu – nikogo one wszakże nie obchodzą.
Nagle okazuje się, że wszyscy zebrani przez Kinga superzłoczyńcy to psychopaci na miarę Jokera. A to jednak kłóci się z moją wizją większości z tych postaci. Sam konflikt między nimi także ogranicza się do masy przypadkowych zabójstw (a jeszcze częściej ich opisów), ale samych bezpośrednich konfrontacji jest tutaj niewiele i rzadko spełniają one pokładane w nich oczekiwania.
King czasem stosuje ciekawe chwyty narracyjne – jak w rozmowach w posiadłości Wayne’a, gdzie fabuła posuwa się do przodu wraz z kolejnymi posiłkami. Wygrywa postacią Kite-Mana, który niespodziewanie staje się najjaśniejszym punktem tomu (i ma boską scenę z Kiler Crokiem). Ale zaraz potem zatraca się w niezrozumiałym natłoku monologów lub też przedstawia plan, który wypala tylko dlatego, że scenarzysta tak założył. Pomijam, że gadanina Wayne’a z Seliną męczy tak w okolicach końcówki pierwszego zeszytu. Za dużo wkurzających wad, by szczerze polecić, za dużo perełek, by jednoznacznie odradzić. Taka jest „Wojna Żartów z Zagadkami”.
5/10
Komiks Batman: Wona Żartów z Zagadkami ukazał się nakładem wydawnictwa Egmont.
Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz