Człowiek, który zabił Lucky Luke’a to album stworzony z okazji 70. rocznicy narodzin samotnego kowboja, który jest szybszy niż jego własny cień. Matthieu Bonhomme z jednej strony tworzy historię, którą łatwo można umiejscowić w chronologii między albumami Morrisa i Goscinnego, a z drugiej przyświecają mu założenia, które wyróżniają komiks na tle pozostałych odcinków serii.
Schemat fabularny jest jednak podobny – Lucky Luke przybywa do zapomnianego miasteczka gdzieś na obrzeżach Dzikiego Zachodu i wikła się w sprawy lokalnej społeczności. Tym razem będzie to problem niekompetentnego szeryfa, napadniętego dyliżansu i skradzionego złota. Skomplikowane śledztwo ujawni mroczne tajemnice mieszkańców Foggy Town, a sam Luke będzie zmuszony walczyć o życie.
Matthieu Bonhomme w przeciwieństwie do Morrisa, Goscinnego czy licznych kontynuatorów ich prac, opowieść o Lucky Luke’u obdziera ze slapstickowego humoru i stawia na względny realizm. Ogranicza ilość gagów i komediowych momentów do minimum (właściwie sprowadzając je do jednego powtarzającego się żartu o braku tytoniu), pokazuje brutalną stronę Dzikiego Zachodu, gdzie ludzie są podli z natury, a śmierć bywa szybka, brudna i niesprawiedliwa. W opowieści dominuje ponury klimat (który podkreśla malownicza sceneria - część akcji dzieje się nocą podczas ulewnego deszczu, co sugeruje już okładka albumu), zagrożenie jest realne i przytłaczające, a w niektórych momentach napięcie można kroić nożem. Autor porusza również ciekawy wątek bycia legendą Dzikiego Zachodu już za życia.
Bonhomme świetnie opowiada obrazem - dobrze wychodzą mu zarówno duże, dynamiczne sekwencje akcji (np. bójka w barze), jak i te wyciszone, skupione na misternie budowanym klimacie. Najlepszym przykładem będzie szereg wyciszonych kadrów, które poprzedzają pojedynek w samo południe – rysownik umiejętnie korzysta z retardacji, aby dzięki zastosowaniu niemych kadrów stopniować napięcie i podkreślić doniosłość chwili. W tym momencie podczas lektury wręcz słychać niepokojący świst wiatru, który hula po opustoszałej ulicy i wstrzymane oddechy mieszkańców Foggy Town.
„Dorosła” wersja przygód najszybszego kowboja na Dzikim Zachodzie zaprezentowana w Człowieku, który zabił Lucky Luke’a okazała się dla mnie fascynującą lekturą. Kolejne albumy regularnej serii czytam bardziej z przyzwyczajenia i sentymentu, niż z rzeczywistej potrzeby serca (ich humorystyczny wydźwięk często negatywnie wpływa na dramaturgię, a im jestem starszy, tym mniej żartów do mnie trafia). Przygody Lucky Luke’a robione na serio okazały się więc ciekawą odskocznią od tego, do czego seria nas przyzwyczaiła – album czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem, intryga kryminalna oferuje kilka zaskakujących momentów, a całość uwodzi klimatem i stroną plastyczną. Człowiek, który zabił Lucky Luke’a narodził się jako okolicznościowy prezent dla fanów, ale to pełnowartościowy western, który polecam wszystkim – zarówno tym, którzy przy serii Morrisa zaśmiewają się do rozpuku, jak i tym, którzy nie mieli z nią styczności, a po prostu lubią klimatyczne opowieści z Dzikiego Zachodu w starym, dobrym stylu.
7/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz