Jako dzieciak najbardziej lubiłem komiksy z masą superbohaterów. Jasne, Spider-Man od Todda McFarlane’a fajnie wyginał się podczas walki z Lizardem, a zajebistość Ghost Ridera była dla kilkuletniego mnie nie do pojęcia. Ale gdy tylko w łapki wpadał mi „Mega Marvel” lub wydawany w klasycznych miesięcznikach fragment crossoveru, odlatywałem. Panic in the Sky? Batman i Superman razem – dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł? New Warriors – Siły światła, siły mroku? Ci Nowi Wojownicy to super ekipa, mają Firestar z kreskówki! I jeszcze są jacyś Avengers, ciekawe kto to?
Wspominam o tych komiksach, bo przy lekturze Rękawicy nieskończoności zalała mnie fala nostalgii. Założenia historii zna chyba każdy: by rozkochać w sobie panią Śmierć, Thanos zdobywa sześć kamieni nieskończoności. Te dają mu boską moc. Ekipa ziemskich i kosmicznych bohaterów musi połączyć siły, by stanąć z nim do nierównej walki.
Fabuła jest pretekstowa i prowadzona w sposób przywodzący na myśl crossovery z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Mamy więc masę postaci, które w sumie niewiele wnoszą do całej historii. Zagrożenie przewyższa możliwości herosów, a sytuacja staje się z każdą chwilą coraz bardziej beznadziejna. Wszelkie zwroty akcji wynikają nie z logiki historii, a z woli scenarzysty. Jakby ktoś miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, fabuła jest najsłabszą częścią Rękawicy nieskończoności. W dodatku momenty, które w 1991 roku mogły jeszcze szokować – pstryknięcie Thanosa czy śmierć niektórych bohaterów – dziś nie robią już specjalnego wrażenia.
Wady historii nie wypływają jednak negatywnie na lekturę komiksu. To trochę jak z powrotem do kreskówki z czasów dzieciństwa – jako dojrzały odbiorca jestem świadomy wad produktu, ale wciąż potrafię czerpać z niego radochę. Przy okazji sporo rzeczy wciąż trzyma wysoki poziom. Jim Starlin zręcznie porusza się po kosmosie Marvela, przedstawiając kolejne byty panujące nad uniwersum 616. Tak samo płynnie przeplata wątki ziemskich herosów. Nie ma tutaj poczucia przesytu, jak na przykład w Nieskończonym kryzysie Geoffa Johnsa. Udaje mu się także zachować charakter przedstawionych postaci (Drax tak wybornie głupi). Epickości historii dodają rysunki George’a Pereza i Rona Lima. Ten drugi radzi sobie nieco gorzej, ale hej – wciąż nie wchodzimy na poziom Liefelda.
Rękawica nieskończoności to rzecz do bólu przesiąknięta klimatem superboahterszczyzny pierwszych miesięcy lat dziewięćdziesiątych. Jeśli na samo wspomnienie o nich żyłka zaczyna niebezpiecznie pulsować, spokojnie można sobie odpuścić. Jeśli jednak z nostalgią wspominacie zeszyty z początków TM-Semic – kupujcie w ciemno. A jakby magii wspominek było mało, Egmont niedługo wyda także Wojnę nieskończoności, którą w okrojonej wersji mogliśmy poznać w jednym z „Mega Marveli”. Ja czekam.
7/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz