Pierwszy tom „Nienawidzę Baśniowa” zwyczajnie mnie oczarował. No bo jak tu nie pokochać ślicznie narysowanej serii, w której zielonowłosa dziewczynka z PTSD i problemami z kontrolą agresji przemierza bajkowy świat, zostawiając za sobą płonące zgliszcza i rozszarpane ciała słodkich stworków? No po prostu nie da się inaczej.
Drugi tom przygód Gert i Larry’ego (jej zblazowanego muszki-przewodnika) to właściwie powtórka z rozrywki. Zielonowłosa dziewczynka przez swoją ignorancję i/lub głupotę wpada w tarapaty, z których później udaje jej się cudem wydostać – zwykle dzięki brutalnej sile i szczęściu. Autor serii, Skottie Young, ponownie przedstawia jej perypetie w baśniowym świecie na pięknych, kreskówkowych i kolorowych rysunkach, do których przyzwyczaił swoich fanów. Jeśli lubicie jego styl, to bez niespodzianek – jest równie dobrze, co poprzednim razem.
Problemem jest warstwa fabularna. Young to świetny rysownik, ale scenarzysta - mówiąc wprost - taki sobie. Napisanie zabawnego dialogu nie jest dla niego problemem, ale jakiekolwiek zabawy z narracją czy nawet odejście od trójaktowej normy „problem-krwawa rozwałka-rozwiązanie problemu” to czyn ponad jego siły. Dlatego też przy lekturze drugiego tomu „Nienawidzę Baśniowa” w pewnym momencie pojawia się znużenie. Miejscami przeszkadza także humor – tym razem o wiele bardziej toaletowy. Gdy dziesiąty żart oscyluje wokół moczu, nawet mój wewnętrzny koneser gimnazjalnego humoru ma dosyć.
Narzekam, ale prawda jest taka, że wciąż kocham „Nienawidzę Baśniowa”. Każdą durną decyzję podjętą przez Gert, każde obojętne spojrzenie rzucone przez Larry’ego, każdego przesłodzonego misia zmuszonego do krwawej walki o życie, każde nawiązanie do dzieł popkultury (w tym do filmu „Obcy - decydujące starcie”). Ale mam nadzieję, że seria Younga jeszcze mnie zaskoczy. Bo w nasz związek zaczyna się powoli wkradać monotonia.
7/10
***
To już trzeci tom, w którym zielonowłosa Gert i ćmiąca fajka za fajkiem muszka Larry przemierzają Baśniowo, znacząc kolejne punkty swojej podróży truchłami słodkich stworzonek, spalonymi magicznymi królestwami oraz juchą i wnętrznościami właściwie każdej istoty, jaką przyjdzie im spotkać. Co najważniejsze – wciąż bawią i uczą (ok, to drugie niekoniecznie).
Tym razem Gert dorabia się psychofanki, ma epizod w roli ronina oraz w wyniku dziwnego zbiegu okoliczności staje się grzeczną dziewczynką. Wszystkie historie są oczywiście pretekstem dla Scottiego Younga, by narysować cukierkową krainę, a następnie wylać na nie hektolitry posoki. Całość zostaje doprawiona humorem, który zachwyci naszego wewnętrznego gimnazjalistę (który tkwi w każdym z nas, nie wstydźmy się tego).
Połączenie słodkości ze skrajną brutalnością to dowcip, który w „Nienawidzę baśniowa” zdaje się nie starzeć. Young ma niesamowitą wyobraźnię i nie pozwala się nudzić dzięki swoim zabawom artystycznym. Szczególnie przypadło mi przeniesienie na karty komiksów pojedynków rodem z anime. Znacie to: dwie postaci stoją naprzeciw siebie i przez dwie godziny wymieniają się monologami – aż nagle bum! I po sprawie. Tutaj też jest taka akcja. Wypada wspaniale.
Jest jeszcze epizod na zasadzie „what if”, w którym Larry widzi, jak wyglądałoby jego życie, gdyby przez prawie trzydzieści lat nie szlajał się z Gert. Przesiąknięta defetyzmem opowieść wymusza na Youngu zmianę kreski na imitację stylu kreskówek, które w latach dziewięćdziesiątych można było zobaczyć na niemieckim Nickelodeonie, przede wszystkim „Rena i Stimpy’ego”. Jako dzieciak oglądałem to codziennie i chyba zrobiłem sobie krzywdę na resztę życia. To trochę taki animowany Smarzowski – niby zabawnie, ale tak naprawdę wszędzie brud, gnój i zero szans na lepsze życie. I taka jest też historia Larry’ego. Kto by pomyślał, że Gert nie jest najgorszym, co mogło go spotkać.
Wciąż kocham „Nienawidzę baśniowa”. Każdą nieudaną próbę wydostania się z cukierkowej krainy przez Gert. Każdego ciastolonego fuja. Każdą najgorszą z możliwych decyzję, jaką podejmuje bohaterka. Każdą zmasakrowaną przez nią magiczną istotę. Każdego lizaka w czaszce. I mam nadzieję, że Gert i Larry będą tułać się po Baśniowie jeszcze jakiś czas – nie życzę im źle, po prostu tak bardzo lubię ich przygody.
8/10
Wszystko, co słodziusie i milusie/obrzydliwe i koszmarne, kiedyś się kończy. Nie inaczej jest z „Nienawidzę Baśniowa”, autorską serią Skottiego Younga. Na przestrzeni czterech tomów dał się on poznać jako świetny rysownik, średni narrator i scenarzysta oraz miłośnik gimnazjalnego humoru. Trochę szkoda, że to już koniec przygód Gert, ale powiedzmy sobie szczerze – przy podejściu Younga nie dało się więcej wycisnąć z tego pomysłu.
W ostatnim tomie zielonowłosa socjopatka oraz jej zblazowany muszy przewodnik Larry będą zmuszeni – tu niespodzianka – uratować Baśniowo przed zagładą. Gert przystąpi do zadania niechętnie, ale jej nagrodą ma być bilet powrotny do domu – warto więc spróbować. Tyle ze streszczenia fabuły, która - podobnie jak w poprzednich częściach - jest raczej pretekstowa.
Historia stanowi wymówkę dla Younga, by narysować szereg bezczeszczonych na wszelkie możliwe sposoby słodkości. Seria bardzo bawiła na początku, ale szybko złapała zadyszkę i autor tylko miejscami zdobywał się na momenty, przy których trudno było opanować śmiech (np. pojedynek samurajski z trzeciego tomu). W zamknięciu jest podobnie. Na jeden bardzo fajny motyw przypada sporo prześlicznie narysowanej, ale pozbawionej większego sensu orgii przemocy i kilka fekalnych dowcipów.
Youngowi ewidentnie zabrakło pomysłów na fabułę i kolejne perypetie Gert, które zrównałyby poziom historii z warstwą artystyczną. Jak na dłoni widać możliwości, których nie wykorzystał autor. Najbardziej widoczne są one w ostatnich panelach. Wyrażona w nich tęsknota za Baśniowem mogłaby posłużyć za metaforę dzieciństwa, które przeminęło i już nie wróci. A tak dostajemy „tylko” przyjemne i szybkie czytadło – do pośmiania się i ukrywania przed młodszym rodzeństwem. Tyle. I fuj!
7/10
Autor recenzji: Jakub Izdebski
Komiksy ukazały się nakładem Non Stop Comics.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz