Upadek cywilizacji, niedobitki ludzkości, strzępy człowieczeństwa i nierówna walka o przetrwanie - witamy w świecie "The Last of Us". Rzecz nie trzyma się kurczowo fabuły gry (choć sekwencja ucieczki w połowie epizodu to niemal 1:1 przeniesienie gry), dodaje co nieco od siebie, co działa na korzyść serialu, dając lepszą podbudowę dla losów Joela i Ellie. Do tego dochodzi realizacyjny rozmach, niesamowity klimat, ciężkie do zniesienia napięcie (mimo zwolnienia na moment po przeskoku czasowym) i dominująca atmosfera beznadziei charakterystyczne dla growego pierwowzoru.
Choć nie są to miłe emocje, to mam ochotę obejrzeć odcinek jeszcze raz i znów wrócić do tego brudnego moralnie i zniszczonego świata. Zupełnie jak przy grze, której kolejne sesje były niemal fizycznie wyczerpujące (sekwencje w piwnicy bez prądu do dziś wzbudza gęsią skórkę), ale sposób opowiadania historii i prawdziwe relacje między postaciami sprawiały, że nie chciałem wypuszczać pada ze spoconych dłoni.
Zwarty, skupiony na postaciach scenariusz (ani jednej zbędnej sceny czy dialogu), dopieszczona w szczegółach realizacja i przemyślany casting (kto narzeka, że postaci wyglądają inaczej niż w grze, ten chyba nie widział ich w akcji) to dodatkowe wisienki na tym i tak okazałym torcie. Przez 80 minut siedziałem przykuty do ekranu jak na szpilkach, bo produkcja chwyta za gardło i nie puszcza. Są momenty, gdy chwyta i za serducho, a oczy robią się mokre. Full service. Odcinek pierwszy to zaledwie otwarcie dla dużo większej opowieści. To wstęp zrobiony po mistrzowsku, który nie tylko ustanawia zasady rządzące światem przedstawionym, ale składa obietnicę tego, co dopiero nadejdzie, gdy opowieść rozpędzi się na dobre.
Mocarna rzecz i jeden z najlepszych pilotów jakie oglądałem. Podobało mi się absolutnie wszystko. Odżyły emocje towarzyszące grze, a wątpiłem, czy to się uda (inne medium, brak immersji charakterystycznej dla kierowania postacią z gry). Czuć, że w produkcji brali udział twórcy pierwowzoru - Neil Druckmann jest współtwórcą formatu i drugim scenarzystą obok Craiga Mazina, powrócił również kompozytor muzyki, Gustavo Santaolalla (animacja w intro zbytnio przypomina patent z "GoT", ale muzyka wprowadza w klimat bezbłędnie).
Rzadko oceniam seriale po pierwszym odcinku, ale temu pilotowi daję 10/10 - kawał jakościowej telewizji, jakiej nie widziałem od bardzo dawna. To tym bardziej istotne w dzisiejszych czasach - zalewie mnóstwa kiepskich, ale i tych naprawdę dobrych streamingowych produkcji. HBO i Craig Mazin (znany z "Czarnobyla" współtwórca serialu oraz scenarzysta i reżyser pilotowego odcinka) znów zostawiają konkurencję daleko w tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz