Zdałem sobie sprawę, że nie jestem w stanie napisać pełnoprawnej recenzji „Avengers: Endgame” po jednorazowym seansie. To film, który wywołuje za dużo emocji, bym mógł go na zimno poddać analizie. Jednocześnie nie podchodzę do niego zupełnie bezkrytycznie, a mimo wielu wspaniałych scen (być może najwspanialszych w całym MCU) nie będzie on moim ulubionym filmem z tego świata.
„Endgame” ma
wszystkie wady i zalety wielkich komiksowych eventów. Multum bohaterów,
wydarzeń, atrakcji i dość pretekstowa linia fabularna, która łączy je
wszystkie. To zwieńczenie ponad dwudziestu filmów, które oglądaliśmy na przestrzeni
ostatniej dekady, a w trzygodzinnym metrażu twórcy starają się upchnąć bardzo
wiele. Wychodzi im to naprawdę sprawnie (dzieje się, oj dzieje!), jednak przez
nadmiar atrakcji nie wszystko ma okazję wybrzmieć z należytą mocą. Od
wczorajszego seansu nieustannie wracam myślami do wielu scen z tego filmu, ale
jednocześnie trudno mi oprzeć się wrażeniu, że dostaliśmy coś na kształt „best
of MCU” – porywającą kompilację, którą jednak trudno nazwać samodzielnym
filmem. A dzieje się tak przynajmniej z dwóch powodów.
Po pierwsze
dlatego, że „Endgame” niemal na każdym kroku krzyczy nam w twarz, że jest
częścią Kinowego Uniwersum Marvela. Trudno oglądać ten film bez znajomości
chociażby „Avengers: Infinity War”, nie mówiąc już o tym, że najlepiej w kinie
będą bawiły się osoby, które znają wszystkie dwadzieścia filmów na pamięć.
Mówię oczywiste rzeczy, ale nawet „Infinity War” lepiej sprawdzało się jako oddzielny
produkt, a już ono było dość hermetyczne. „Endgame” ze względu na swą skalę i
ambicję może być dla niedzielnego widza niestrawny (przetestuję na mamie, która
MCU co prawda zna, ale daleko jej bycia ekspertką). Ma się wrażenie, że to
finał sezonu serialu, który oglądamy od dekady – i jako taki działa wyśmienicie,
ale spróbujcie się połapać w ostatnim odcinku jakiegokolwiek serialu bez
znajomości dwudziestu poprzednich epizodów. Może być trudno.
Jest też drugi
powód. Twórców gubi samouwielbienie i naiwna próba spełnienia marzeń każdego
fana. Stąd co druga scena i co trzeci dialog są nawiązaniem do czegoś, co
zapewne kojarzymy z poprzednich filmów lub komiksów. Fanservice jest wspaniały, dawno tak dobrze nie bawiłem się w kinie. Na sali kinowej w kilku momentach rozlegały się oklaski, sam na zmianę
cieszyłem się jak głupi i płakałem jak dziecko. Nie mogę pozbyć się jednak wrażenia, że to sztuczki, które (skutecznie!) odwracają naszą uwagę od tego, że
obcujemy z produktem filmopodobnym, rozdmuchanym do absurdalnych rozmiarów
montażem atrakcji.
Kontynuacja „Infinity
War” to film, który spełnia dziecięce marzenia, wali w twarz emocjami i daje
mnóstwo satysfakcji. Mimo wad konstrukcyjnych czy problemów z tempem (przy
takiej ilością wątków i postaci było to nieuniknione) udaje mu się wiernie oddać charaktery bohaterów, których poznawaliśmy przez ostatnią dekadę i zdążyliśmy przez ten czas pokochać. "Endgame" wywołuje szczere emocje, a to najważniejsze. Ani przez chwilę nie patrzyłem na
wydarzenia na ekranie z obojętnością czy znudzeniem, a w najlepszych momentach
filmu reagowałem całym sobą. Drobne potknięcia braci Russo tu i tam nie zmieniają
faktu, że już nie mogę doczekać się kolejnego seansu – być może po powrocie z
kina dopiszę tu akapit lub dwa, gdy uda mi się spojrzeć na ten film na chłodno.
Chociaż kogo ja oszukuję – pewnie znowu się poryczę i tyle z tego będzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz