"Przemytnik" - miło znów zobaczyć Clinta Eastwooda na ekranie po 7 latach przerwy (ostatni występ zaliczył w "Dopóki piłka w grze" w 2012 roku). Mimo dziewięćdziesiątki na karku wciela się on w swojego bohatera z zaskakującą werwą. Tym razem jest to hodowca kwiatów, który - by utrzymać rodzinę - wikła się w przerzut narkotyków na zlecenie meksykańskiego kartelu. Mamy tu więc lekką gangsterkę pożenioną ze standardowym obyczajem (kłopoty finansowe, ciężka choroba, rodzinne animozje, te sprawy). Niestety, scenariusz to najsłabsza część całej produkcji. Szkoda, bo wyszedł on spod pióra autora "Gran Torino" (z którym zresztą film ma kilka punktów wspólnych).
Niedookreślony bohater (trochę szarmancki staruszek, trochę twardy weteran, trochę zagubiony w codzienności nie-do-końca-rasista) i przewidywalne fabularne twisty klejone z resztą fabuły "na ślinie" sprawiają, że z seansu ciężko czerpać przyjemność. Z filmu spokojnie można by wyciąć 30 minut (do znudzenia powtarzają się tu ujęcia Clinta prowadzącego samochód), a całość tylko by na tym zyskała. Nie ukrywam, seans "Przemytnika" mnie wymęczył. Najgorsze ze wszystkiego były sceny obyczajowe: przeszarżowane aktorsko (Dianne Wiest spokojnie mogłaby zastąpić Jamesa Earla Jonesa w dubbingowaniu Dartha Vadera!) i pokazujące dramy większe niż życie.
"Przemytnik" jest poprawnie nakręcony, a najwięcej szkody wyrządza mu nieciekawy scenariusz i karykaturalny drugi plan (Vader, serio!). To średniak, który można obejrzeć bez większego bólu do kolacji, gdy poleci w telewizji. Po Eastwoodzie, nieważne ile ma lat, wciąż oczekuje się jednak czegoś na wyższym poziomie.
5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz