> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

poniedziałek, 7 listopada 2022

Liga Niezwykłych Dżentelmenów, tomy 1 i 2 - recenzja

W wypadku recenzji „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów” trudno silić się o napisanie czegoś nowego. Od czasu swego debiutu w 1999 roku seria Alana Moore’a i Kevina O’Neilla uznawana jest za kultową i jedną z najważniejszych powieści graficznych w historii. Analizowana wzdłuż i wszerz, stanowi niemałą zagwozdkę dla współczesnego recenzenta – no bo jak napisać coś nowego? Na siłę udowodnić, że film z 2003 roku był lepszy? Bez żartów.
 

Najlepiej będzie skierować tekst do nowych czytelników – starych koni, takich jak ja, którzy wzięli się za nadrabianie zaległości, lub młodszych, dopiero odkrywających kanon komiksu. Dzięki nowemu wydaniu od Egmontu obie te grupy mają szansę na swoje pierwsze spotkanie z Ligą.


Moore bawi się superbohaterską narracją oraz popkulturą przełomu wieków. Znany z „Avengers” motyw zbierania drużyny mogącej poradzić sobie z nadzwyczajnymi zagrożeniami przenosi do Wielkiej Brytanii u kresu dziewiętnastego stulecia. Zamaskowanych mścicieli zastępuje bohaterami książek. Jednocześnie nie odmawia sobie możliwości przedstawienia niektórych z nich w krzywym zwierciadle lub skupienia się na mrocznych aspektach ich osobowości. Moore zdaje się bardzo dobrze bawić, dopisując losy znanych literackich postaci, a my bawimy się razem z nim.

Pierwszy tom opisuje zebranie Ligi i zawiązanie przez jej członków niełatwej współpracy. W drugim bohaterowie mierzą się z „Wojną światów”. W obu przypadkach Moore zanurza swe historie w klimacie powieści groszowych, nie szczędząc nam brutalności i nagłych zwrotów akcji. Twórcy nasączają komiks licznymi odniesieniami – podejście do niego bez szerszej znajomości popkultury jako takiej może okazać się bolesnym doświadczeniem. Szczególnie w drugim tomie, w którym jedno nawiązanie potrafi przechodzić w inne – wystarczy powiedzieć, że niektóre z tworów doktora Moreau przypominają mieszkańców Stumilowego Lasu.


Mimo ponad dwudziestu lat na karku „Ligę…” wciąż czyta się świetnie, mimo powracającego od czasu do czasu słowotoku Moore’a. Duży wpływ mają na to rysunki O’Neilla, odpowiednio dynamiczne, a zarazem karykaturalne, wyolbrzymiające cechy i brzydotę większości postaci, a także otoczenia – w pierwszym tomie Londyn wydaje się jednym z bohaterów opowieści. W swoim stylu Moore ucieka od jednoznacznego happy endu, a każdego z członków Ligi naznacza osobistymi demonami, które miejscami biorą nad nimi górę. Ewidentnie nie jest to czytadło do pociągu lub poduszki. Polecam smakować, w ciszy, spokoju i powoli – wtedy wchodzi najlepiej. Mimo gorzkiego posmaku.

8/10

Autor recenzji: Jakub Izdebski

Brak komentarzy: