> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

środa, 26 lutego 2020

Dżentelmeni / El Camino

W "Dżentelmanach" Guy Ritchie wraca do korzeni, czyli kina gangsterskiego pożenionego z komedią równie gładko, co kosa wsadzona pod żebro. Niczym stary pies korzysta ze sprawdzonych sztuczek (slangowa nawijka w dialogach, zabawa chronologią w montażu, opowiadanie jednej historii w ramach innej historii etc.). Niektórzy to kupią i krzykną z entuzjazmem, że oto powrócił Ritchie jakiego znają z "Przekrętu" i "Porachunków", Ritchie na którego czekali od dekady. Inni wzruszą ramionami i stwierdzą bez przekonania, że "wszystko to już widzieli", w dodatku dekadę albo dwie temu.



Ja stoję trochę w rozkroku - z jednej strony lubię melodie, które znam, więc dobrze się bawiłem widząc wszystkie charakterystyczne dla Ritchiego zagrywki. Z drugiej - albo brak tu tego samego pazura, co we wczesnych filmach Brytyjczyka, albo dopadło mnie zblazowanie. "Dżentelmeni" dość wolno się rozkręcają, a nawet w najlepszych momentach wypadają dość zachowawczo, jakby Guy, otumaniony przez blockbustery, bał się dokręcić śrubę. Tyczy się to zarówno dość przewidywalnej fabuły, jak i scen akcji.

Mimo pewnych zarzutów, "Dżentelmeni" to solidne kino, po którym może obiecywałem sobie więcej, ale i tak jestem usatysfakcjonowany. Całość warto zobaczyć chociażby dla obsady, a przede wszystkim Colina Farrella. Z irlandzkim akcentem i w oryginalnej stylówie (eleganckie kraciaste dresiwo) jest po prostu doskonały.

7/10


„El Camino”, filmowa kontynuacja „Breaking Bad”, to epilog, którego Jesse Pinkman potrzebował, ale którego niekoniecznie potrzebowali widzowie. Fabuła jest błaha i nie mówi nam wiele nowego – fakt, że wiemy już, jak potoczyły się dalsze losy Jesse’ego, nie wpływa na nasze postrzeganie tej postaci ani w żaden znaczący sposób nie pogłębia świata przedstawionego.

Film Vince’a Gilligana to miłe spotkanie ze znanymi i lubianymi postaciami po latach – coś jak zjazd z okazji dziesięciolecia matury, fajnie zobaczyć dobre mordy, posłuchać chwilę o tym, gdzie są teraz w życiu, ale po dwóch godzinach w sumie bez żalu można się pożegnać, bo etap, gdy byliśmy BFF zostawiliśmy już za sobą. „El Camino” jest skrojone pod fanów „Breaking Bad”, sporo tu fanservice’u, powrotów postaci, których od dawna nie widzieliśmy i nawiązań do przeszłych wydarzeń z serialu. Toczy się swoim niespiesznym, Gilliganowym rytmem, ale ma też momenty, które idealnie stopniują napięcie, trzymają na krawędzi fotela, lub hipnotyzują niestandardową pracą kamery.

„El Camino” obejrzałem z przyjemnością, mimo że gdyby go nie było, to moje życie nie stałoby się wcale uboższe. Aaron Paul robi robotę nawet bez „bicz” na ustach, Gilligan wciąż umie zajmująco opowiadać, a powrót do tego świata i tych bohaterów powinien wywołać uśmiech na twarzy każdego fana "Breaking Bad". Pod warunkiem, że nie oczekuje po tym filmie nie wiadomo czego, a potraktuje go jako sentymentalną podróż w przeszłość do czasów, gdy jakościowe seriale nie wyskakiwały z lodówki.

7/10

Brak komentarzy: